Każdy motocyklista, jeżeli oczywiście dysponuje pewna dozą zdrowego rozsądku, stara się uczestniczyć w ruchu drogowy we w miarę bezpieczny sposób. Oczywiście bezpieczny dla samego siebie, bowiem zapobiegliwa matka natura wyposażyła nas w coś, co potocznie zwie się instynktem samozachowawczym. Nikt z nas (a przynajmniej znakomita większość, jak mi się zdaje) przecież, wsiadając na motocykl, nie […]
Każdy motocyklista, jeżeli oczywiście dysponuje pewna dozą zdrowego rozsądku, stara się uczestniczyć w ruchu drogowy we w miarę bezpieczny sposób. Oczywiście bezpieczny dla samego siebie, bowiem zapobiegliwa matka natura wyposażyła nas w coś, co potocznie zwie się instynktem samozachowawczym. Nikt z nas (a przynajmniej znakomita większość, jak mi się zdaje) przecież, wsiadając na motocykl, nie ma zamiaru zakończyć kariery motocyklowej na latarni lub w spektakularny sposób wskakując do samochodu przez boczną szybę. Co prawda niekiedy postronny obserwator może odnieść wrażenie, że motocyklista zachowuje się na drodze tak, jakby chciał zaraz popełnić samobójstwo, ale zapewniam, że jest to tylko wrażenie albo złudzenie optyczne.
Jednak oprócz instynktu samozachowawczego niektórzy ludzie zaopatrzeni są także w zdrowy rozsądek i zdolność przewidywania. Pisząc o przewidywaniu, nie mam na myśli oczywiście wróżenia z fusów czy kart, a jedynie wiązanie w pewną logiczną całość przyczyn i skutków. Oto prosty przykład obrazujący tok przewidywania – jedziesz motocyklem po oblodzonej drodze z prędkością powyżej 60 km/h – prawdopodobnie wylądujesz w rowie na którymś z najbliższych zakrętów.
Do niedawna wydawało mi się, że właśnie instynkt samozachowawczy w koniunkcją ze zdrowym rozsądkiem pozwolą mi dotrwać późnej starości w jako takim zdrowiu i bezpieczeństwie. Jednak pewne zdarzenia, w których miałem nieprzyjemność brać udział podczas zimowego zlotu w Giżycku, spowodowały, że musiałem gwałtownie przekonstruować światopogląd, który towarzyszył mi przez ostatnie ćwierćwiecze kariery motocyklowej.
Wybierając się po raz kolejny na wspaniałą imprezę organizowaną dla prawdziwych twardzieli w Twierdzy Boyen przez Roberta Pierukańca wraz z przyjaciółmi – zastanawiałem się dłuższy czas, w jaki sposób skutecznie nie kusić losu. Mimo że jestem człowiekiem przesądnym, wydawało mi się że istnieją skuteczniejsze sposoby na zapewnienie sobie przychylności losu niż posiadanie przy sobie czterolistnej koniczyny czy zaczarowanej kurzej łapki przytroczonej do kluczyka od stacyjki. Antidotum na złośliwy los w tym wypadku miał być sam motocykl. Wymyśliłem sobie (o naiwności!), że jeżeli w zimową podróż z Warszawy do Giżycka udam się pojazdem małym, lekkim i nieprzekraczającym w żadnych warunkach prędkości 90 km/h, to ani śniegi ,ani oblodzone drogi nie zrobią mi większej krzywdy. Wybór padł więc na Suzuki Van Van 125 (bardzo miły motocykl), który całkowicie spełniał pokładane w nim nadzieje. Nie dość, że mogłem podpierać się w trakcie jazdy nogami, które mogły służyć za płozy, to jeszcze w warunkach zimowych pojazd nie przekraczał ośmiu dych na godzinę. Pełen luz! I tylko trochę głupio się czułem, bo temperatura przekraczała +7 st. C i na drogach nie było grama śniegu.
Jednym słowem całkowite bezpieczeństwo i kontrola. Niestety, nie przewidziałem tylko jednego – czynnika ludzkiego. Jechałem więc sobie spokojnie w piękny słoneczny dzień pustą, szeroką szosą… kiedy nagle zaatakował mnie z lewej strony, z całkowicie podporządkowanej i lokalnej drogi jakiś koleżka małym Fiatkiem, wymiatając mnie wraz z maszynerią do rowu. Cały ten incydent, jak wcześniej wspomniałem, dał mi sporo do myślenia. Mój współudziałowiec wypadku nie był ani nagolony, ani specjalnie się nie spieszył, ani też nie mógł się skarżyć na brak widoczności. Po prostu mnie nie zauważył. Nasza konwersacja post factum wyglądała mniej więcej tak: „Ogromnie pana przepraszam, po prostu pana nie zauważyłem, zdarza mi się to pierwszy raz! A ja na to: „Ale mi niestety nie pierwszy raz, ponieważ jeżdżę na motocyklu i czasami przydarzają mi się podobne przygody”.
I w tym momencie uświadomiłem sobie, że niestety taka jest właśnie smutna prawda o motocyklistach. Chcesz jeździć – musisz być przygotowany na różnego rodzaju przypadłości. I nie jest ważne, czy robisz to za pomocą Hayabusy, usiłując przekroczyć magiczną barierę 300 km/h, czy też odpychając się nogami na motorowerze Romet Ogar. Ustrzelony możesz zostać zawsze. W opisywanej wcześniej sytuacji gość mógł trafić równie dobrze w przechodnia i znacznie bardziej go pokiereszować. Ja na szczęście miałem na sobie kilka par kalesonów, skórzane spodnie i jeszcze przeciwdeszczówkę, które prawdopodobnie uchroniły mnie od cięższego potarmoszenia.
Czy w związku z zaistniałym faktem mam zamiar przestać jeździć na motocyklu? Z pewnością nie. Czy będę jeździł bardziej ostrożnie? Z pewnością nie. Wydaje mi się, że tkwiący we mnie instynkt samozachowawczy w połączeniu z dozą zdrowego rozsądku w wystarczający sposób hamują sportowe (?) zapędy. Z pewnością jednak do każdego skrzyżowania będę przez jakiś czas podjeżdżał z niejaką obawą lub niewielkim lękiem, lecz na to nic nie da się poradzić. Myślę, że wielu z Was po podobnych incydentach słyszało słowa: „Daj sobie może spokój z tymi motorami. Najczęściej wypowiadane są przez najbliższych członków rodziny czy znajomych ( oczywiście tych niejeżdżących na motocyklach). Można wtedy odnieść wrażenie, że wszyscy ci ludzie traktują cię jak gościa pozbawionego instynktu samozachowawczego lub działającego zgodnie z powiedzeniem: „Na złość mamie odmrożę sobie uszy”. Rozmów takich, niestety, nie da się uniknąć. Nie warto nawet wdawać się polemikę na temat bezpieczeństwa jazdy motocyklem, bo twój interlokutor przeważnie ma i tak wyrobione na ten temat zdanie. Nie trafi do niego nawet argument, że chodząc po ulicy, narażony jestem na spadające z dachu cegłówki, a podczas gry w ping-ponga można stracić oko.
Z tego typu naciskami ze wszystkich stron motocyklista jednak musi się pogodzić i niejako wkalkulować je w cenę zabawy jednośladami. Na pocieszenie możemy wyobrażać sobie, jakich kazań od najbliższych muszą wysłuchiwać piloci samolotów, skoczkowie spadochronowi czy inni uprawiacze sportów ekstremalnych. Oni mają znacznie gorzej, bo przecież my, motocykliści, nie uprawiamy żadnych sportów ekstremalnych, przynajmniej w wydaniu turystyczno-amatorskim. Na koniec mogę dodać, że w ramach podniesienia własnego bezpieczeństwa na drodze może warto zapisywać się na kurs jasnowidzenia lub wróżbiarstwa. Tego typu praktyki może nie do końca zabezpieczą nas przed wypadkami, ale z pewnością mogą poprawić samopoczucie.