Sprzedałem, co tylko miałem Nie jestem podróżnikiem, nie interesują mnie centra turystyczne, w których każdy czyha na moją ciężko zarobioną złotówkę. Jestem motocyklistą, a że lubię jeździć dalej niż inni i bez towarzystwa osób trzecich, nikogo nie uprawnia to ani do nazywania mnie podróżnikiem ani turystą. Dlaczego? Ponieważ dużo bardziej wolę kombinować przez pół dnia, […]
Na skróty:
Sprzedałem, co tylko miałem
Nie jestem podróżnikiem, nie interesują mnie centra turystyczne, w których każdy czyha na moją ciężko zarobioną złotówkę. Jestem motocyklistą, a że lubię jeździć dalej niż inni i bez towarzystwa osób trzecich, nikogo nie uprawnia to ani do nazywania mnie podróżnikiem ani turystą. Dlaczego? Ponieważ dużo bardziej wolę kombinować przez pół dnia, jak przeskoczyć wydmę, niż udawać, że cieszy mnie obserwowanie sterty kamieni w Machu Picchu! Nie cierpię, kiedy w tłumie potrącają mnie ludzie. Nie znoszę wydawać pieniędzy na bilet, zamiast na benzynę. Jeśli gdzieś chcę być, jadę tam.
W motocyklową podróż dookoła świata ruszyliśmy bez motocykla. Mój jednoślad, jak i wiele innych rzeczy, sprzedałem po to, aby mieć okazję gdziekolwiek wyjechać z kraju. Sprzedałem więc ubrania, książki, samochód, nawet piec i swoją ulubioną gitarę! To wszystko starczyło na kupno motocykla w Brazylii i przejechanie Ameryki Południowej. Cóż, marzenia są bezcenne, a te wszystkie rzeczy kiedyś i tak by się popsuły. Wspomnienia będą w mojej głowie zawsze.
Amerykę Południową przejechaliśmy małym motocyklem z silnikiem o pojemności 300 ccm. Miał około 26 KM i przy tym obciążeniu było to zdecydowanie za mało, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Nasz jednoślad objuczyliśmy trzema dużymi torbami AGM i sami nań się wpakowaliśmy. Jak się później okazało, brak mocy był pozorny. Po prostu nauczyłem się jeździć! Najważniejsza okazała się technika.
Podróż rozpoczęliśmy 17 listopada, wsiadając do samolotu do Brazylii. Stamtąd przez Paragwaj dojechaliśmy do Argentyny, później do Boliwii, Peru i Ekwadoru. Dlaczego wybraliśmy taką trasę? Nie mam pojęcia. Gdy ruszaliśmy, wiedzieliśmy tylko, że wylądujemy w Brasilii. Plan podróży powstawał każdego dnia i w ten sposób po kilku miesiącach wylądowaliśmy w Ekwadorze…
Gdy głód kucharzem
Po około miesiącu podróży, pewnego ranka, z Brazylii przez Paragwaj wjechaliśmy do Argentyny. Gdy dzień zbliżał się już ku końcowi, my wciąż nie mieliśmy się gdzie zatrzymać. Ameryka Południowa to kraina paradoksów i ogromnych różnic kulturowych. W każdym innym miejscu świata po prostu zjechałbym z drogi i rozbił namiot. Tutaj sytuacja wydawała się trudniejsza. Choć wokoło rozległe pustkowia, nie ma gdzie się zatrzymać! Wzdłuż drogi, przez wiele setek kilometrów, biegnie drut kolczasty. Czasami pojawi się brama, gospodarstwa jednak nie widać a kultura zabrania wchodzenia na czyjeś terytorium – to mogłaby być ujma dla gospodarza. Jechaliśmy więc dalej – znużeni, głodni i zmęczeni. Kontrolka poziomu paliwa od dawna już raziła moje oczy, nakazując postój i tankowanie. Wszystko szło nie po naszej myśli. W takich momentach, gdy nie możesz nic zrobić, a wszystko idzie wbrew tobie, podróż zaczyna się naprawdę.
Są na świecie miejsca, których żaden Europejczyk nie wybrałby na postój. Fetor, bieda, obawa przed chorobą. Sytuacja zmienia się jednak w zależności od okoliczności. Jest z tym jak ze smakiem: głód jest najlepszym kucharzem… Zatrzymaliśmy się przed czymś, co było chyba bramą. Budynek stał blisko. Zgasiłem silnik i zszedłem z motocykla. Grzecznie czekałem, aż ktoś podejdzie. Po chwili błotnistą ścieżką szła ku nam starsza, pulchna kobieta. Powiedziała coś po hiszpańsku, lecz tak niewyraźnie (cóż, brakowało jej przednich zębów), że nic nie zrozumieliśmy. Łamanym hiszpańskim poprosiliśmy o nocleg. Kobieta uśmiechnęła się, machnęła ręką i zaprosiła nas.
Zobaczyliśmy ogromne drzewo, jakby lipę Kochanowskiego, choć lipą nie było. Obok stała lepianka, ale i tak drzewo było najważniejsze. Na nim bawiły się i huśtały dzieci, w jego cieniu wylegiwały się psy a obok, na drewnianych zydlach siedziały kobiety i rozmawiały. Pewnie o nas. Byliśmy atrakcją dnia, może tygodnia albo i roku. Mężczyzn nie było.
Zachowaliśmy dystans. Gospodyni wskazała na rzadki tutaj, trawiasty kawałek ziemi – miejsce na namiot. Ale… Miejsce usłane było śmieciami. Tu i ówdzie walały się blistry po lekach, odpady, odchody. Okropnie śmierdziało. Stałem przerażony: gdzie my u licha jesteśmy? Opanowałem się. Jestem gościem, a to inna kultura, nie mogę oceniać. Rozległ się chlust wody. To przed domem wylądowała zawartość wiadra z pomyjami…
Lato to czas deszczowy. Z kałuż wylatywały stada owadów. Szybko zamknęliśmy się w namiocie i zabiliśmy wszystkie komary, które już wleciały. Po chwili przez moskitierę dostrzegłem dzieci i kobietę, która się do nas uśmiechała. Otworzyłem namiot. Woń zgniłego mięsa ustąpiła zapachowi dobrze wypieczonego, świeżego chleba. Gospodyni dała nam najcudowniejszy dar, jaki miała – chleb. Czy to oni mają się uczyć od nas?
Znieczulające liście koki
Kilka dni później znaleźliśmy się na granicy Argentyny z Boliwią. Ala czuła się coraz gorzej. Ja czułem zadyszkę i znajomą ociężałość. To nie zmęczenie. Musieliśmy być naprawdę wysoko. Ocierając pot z czoła, pod nosem złorzeczyliśmy na system celny Boliwii.
Po kilkunastu minutach zorientowaliśmy się, że za nami w kolejce stoi młoda para. Mówili po angielsku. Pomogli nam wypełnić dokumenty celne. Mieli ze sobą wór koki. Zielone liście już po paru minutach wylądowały w mojej buzi. Smak? Rozczarowujący. Działanie? Oszałamiające. Działały jak znieczulający zastrzyk u dentysty z tym, że minęły także ból głowy i wszystkie oznaki wysokości.
Po przekroczeniu granicy ruszyliśmy w stronę Uyuni, znanego, „dakarowego” miasta. Trasa wiodła przez płaskowyże, pustynie oraz góry, pod które podjeżdżaliśmy często na pierwszym biegu. Niekiedy musiałem mocno wysprzęglać silnik, aby ten wszedł co najmniej na 6 tys. obrotów. Motocykl zakopywał się, krztusił z braku powietrza i przewracał. Totalny brak mocy. My też jej nie mieliśmy. Gdy jeździłem po Polsce czy Europie, bez mrugnięcia okiem podnosiłem załadowanego „gieesa”. Na tej wysokości we dwoje mieliśmy problem podnieść załadowaną Hondę XRE 300.
Cała droga była strasznie nierówna, a raczej wyrównana przez ratrak, który bardzo mocno odbił ślady gąsienic w nawierzchni. Przy prędkości 40 km/h motocykl wpadał w straszne drgania. Jeśli kiedykolwiek twierdziłem, że potrafię jeździć po drogach szutrowych, to się myliłem. Droga z Salty do Uyuni nauczyła mnie pokory. Przejechanie 200 kilometrów zajęło nam dwa dni.
Na przemian wjeżdżaliśmy w bardzo wysokie góry i zjeżdżaliśmy z nich. Robiło się to zimno (drżeliśmy tak, że stopy spadały z podnóżków), to gorąco. Po kilku godzinach takiej jazdy motocykl zaczął wydawać dziwne odgłosy. Coś zaczęło brzęczeć. Po kilku minutach coś chrupnęło i odpadł cały przód – pękło mocowanie lampy i przedniej owiewki, przyspawane do ramy.
Po ocenie uszkodzeń ruszyliśmy dalej. Prawą ręką trzymałem gaz, lewą – przód motocykla. Jechałem jednak już nie drogą wyrytą w pustyni lecz po pustyni. Było bezpieczniej i bardziej komfortowo. Twarda nawierzchnia dawała niezłą przyczepność, przynajmniej do pojawienia się piasku fesz-fesz, który swoją konsystencją przypomina mąkę. Honda znów traciła przyczepność a kierownica dobijała do ograniczników. Na koniec zaliczyliśmy glebę, na szczęście w kopnym piachu.
Po kilku godzinach dojechaliśmy do miasta. Naszym oczom ukazał się ogromny Tuareg, symbol Dakaru. Już na samym wjeździe znaleźliśmy spawacza. Rozebrałem „przodek”, mechanik przyspawał pęknięte elementy, złożyłem motocykl i w zasadzie mogliśmy jechać, ale… Jeśli kolejna setka kilometrów będzie tak samo trudna, jak pierwsza, to na pewno nie zdążymy pokonać pustyni przed zmrokiem. Zostaliśmy na noc. Znaleźliśmy hostel – ani tani, ani ładny. W środku ujrzeliśmy plac budowy. W rozgardiaszu, gdzieś na piętrze, znalazło się łóżko. To był nasz Sylwester. Jeden z najwspanialszych!
Choroba wysokościowa
Byliśmy głęboko w Andach. Spaliśmy na około 4 tysiącach metrów nad poziomem morza. Już wieczorem wiedzieliśmy, że nie możemy tu zostać. Nowy Rok Ala przywitała zawrotami głowy, mdłościami i wszystkim, co znane jest ludziom chodzącym po górach. I to mimo, że wcześniej kilka dni spędziliśmy na nieco niższych wysokościach i byliśmy pewni, iż aklimatyzację mamy za sobą. Troszkę się przestraszyliśmy, bo nie było dokąd jechać, by znaleźć się niżej. Na szczęście aspiryna i liście koki pomogły.
Gdy patrzeliśmy na mapę, wydawało się nam, że droga do La Paz została poprowadzona mniej więcej na tej samej wysokości. Postanowiliśmy dojechać do cywilizacji, aby w razie problemów być bliżej ewentualnej pomocy. Wstaliśmy wcześnie rano i o szóstej siedzieliśmy na motocyklu. Do LaPaz było 530 kilometrów.
Droga wiła się między kolejnymi szczytami. Słońce raz wychodziło zza gór, raz się za nimi kryło. Pokonaliśmy kilkanaśce brodów. Byliśmy przemoczeni, a temperatura nie przekraczała 5 stopni. Wbrew temu, co mówiła mapa, wspięliśmy się jeszcze wyżej. Motocykl tracił moc, ale jechał. Otarliśmy się o krainę wiecznej zmarzliny. Temperatura spadła poniżej zera, leżał śnieg! Wjechaliśmy na przełęcz na wysokości 4 tys. m n.p.m. Pierwszy raz podczas tego wyjazdu naprawdę się wystraszyłem. Traciłem zmysły, zaczęło mi się kręcić w głowie. Zdawało mi się, że wszystkie czynności związane z prowadzeniem motocykla robię podświadomie i obserwuję z boku. Wciśnięcie sprzęgła stanowiło wyzwanie, więc biegi zmieniałem „na kowboja” – wbijałem je na siłę. Musieliśmy jak najszybciej zjechać. I jeszcze cholerna mgła – nie ułatwiała zadania.
Droga mocno się wiła, zapętlała się wokół gór. Musiałem dużo się ruszać, dzięki czemu robiło się cieplej. Przyspieszyliśmy i zjechaliśmy do 2 tys. m n.p.m. Zrobiło się lepiej, naprawdę lepiej…
Turystyka motocyklowa – inne oblicze
Po trzech miesiącach podróży zorientowałem się, że jeśli będziemy kontynuować tę wyprawę, Ala już nigdy nie ruszy ze mną w dalszą podróż. Nie przez problemy, które mogą pojawić się między dwoma osobami długo przebywającymi ze sobą w warunkach, w których duży wysiłek fizyczny łączy się z presją psychiczną. Mieliśmy kłopoty zdrowotne, z motocyklem i po prostu przeżyliśmy ekstremalne zmęczenie samą jazdą.
To była bardzo udana wyprawa, choć się jeszcze nie zakończyła. Przerwaliśmy ją, żeby naładować baterie i portfele. Kiedy to zrobimy, ponownie ruszymy zwiedzać świat, aż zjeździmy wszystkie kontynenty. Nie kończę więc tej historii, tylko ją zawieszam.
Przydatne informacje
Wydatki: Ameryka Południowa to kontynent bardzo zróżnicowany etnicznie i kulturowo. Największym wydatkiem jest kupno motocykla. W Brazylii cena jednośladu to średnio 200% ceny europejskiej. Przykładowo BMW 1100GS kosztuje ok. 50 tys. zł.
Nie polecamy: kupowania jedzenia w marketach. Te są dla bogatszych ludzi. Zwykły chleb kosztuje co najmniej około 6 zł, piwo – około 10 zł. Polecam stołowanie się u „starych bab” siedzących na zydelku przy ulicy: jedzenie dobre, zdrowe i pożywne a ceny – oszałamiające. Niekiedy można zjeść obiad za 2 złote (szczególnie w Boliwii i Peru). W tych krajach także hotele są tanie. W Boliwii wynajmuje się pokój, a nie płaci za osobę. W jednym pomieszczeniu za 20 zł może spać nawet 5 osób.
Warto wiedzieć: kupowanie w Polsce leków na malarię jest drogie i bezsensowne. Np. w Brazylii w niektórych szpitalach można za darmo dostać „szczepionkę” na malarię. Warto poszukać.
Ciekawe miejsca: wszystkie, w których nie ma tłoku.
Obyczaje na drodze: warto usadzać się na ogonie ciężarówkom. Rozgonią pojawiające się zza zakrętu auta, jadące bez świateł i olbrzymie, latające pająko-muchy.