fbpx

W większości przypadków te znakomite okazje okazują się potem ogromnymi „minami” (przed którymi, niestety, polskie prawo nie potrafi nas skutecznie ochronić), ale nie to ma być głównym tematem niniejszego felietonu. Wraz z wiosennym rozkręcaniem się motocyklowego biznesu, aktywizuje się także szara, a właściwie to całkiem czarna strefa tej gałęzi motoryzacji. Co jakiś czas dowiadujemy się […]

W większości przypadków te znakomite okazje okazują się potem ogromnymi „minami” (przed którymi, niestety, polskie prawo nie potrafi nas skutecznie ochronić), ale nie to ma być głównym tematem niniejszego felietonu.

Wraz z wiosennym rozkręcaniem się motocyklowego biznesu, aktywizuje się także szara, a właściwie to całkiem czarna strefa tej gałęzi motoryzacji. Co jakiś czas dowiadujemy się z mediów, jak to nasza dzielna policja do spółki z CBŚ (całe szczęście, że jeszcze nie angażuje się do tego typu operacji jednostki GROM) zlikwidowała grupę przestępczą zajmującą się wyłudzeniami odszkodowań, kredytów i wszelkiej maści matactwami finansowymi związanymi z zakupem i naprawami motocykli. Do końca nie jestem przekonany czy tekst ten powinien być drukowany w poważnym motocyklowym czasopiśmie, bo każdy, nawet nastoletni miłośnik dwóch kółek doskonale wie, jak działają takie mechanizmy, gdzie można kupić niemal nowe, nierozbite motocykle na części i w zasadzie nie ma w tym nic sensacyjnego ani odkrywczego. Istnieje jednak pewna szansa, że niektóre egzemplarze naszego miesięcznika trafiają w ręce przedstawicieli władzy wykonawczej, a pewne sugestie i wskazówki zawarte w niniejszym felietonie znakomicie ułatwią pracę organom ścigania, a może nawet zaoszczędzą pieniądze wydawane z naszych podatniczych kieszeni na długie i przeważnie bezowocne śledztwa.

Zacznijmy więc od początku. W odgrzewanym niedawno serialu „Czterdziestolatek” w jednym z odcinków pani Irena Kwiatkowska, pracując na giełdzie samochodowej, wyjaśnia teorię dotyczącą picowników i antypicowników. Mówiąc najbardziej skrótowo: jedna grupa zajmuje się picowaniem samochodów na sprzedaż, a druga wykrywaniem tych picowań. Można z łatwością doszukać się pewnych analogii w branży motocyklowej, jednak tu sprawy mają się znacznie ciekawiej i zjawisko wydaje się bardziej złożone. Co do picowników, zagadnienie wygląda niemal tak samo jak w samochodach. Zdecydowana większość oferowanych na naszym rynku pojazdów z drugiej ręki to niemal muzealny złom albo maszyny zwiezione z Zachodu z tak poważnymi defektami mechanicznymi, że nikt nie odważy się już ich tam regenerować. Rola picownika polega więc na doprowadzeniu maszyny do takiego stanu, aby wzbudzić nadzieję w ewentualnym nabywcy na możliwość szybkiej i taniej reanimacji. Niestety, zjawisko takiego szykowania motocykla na sprzedaż w naszym kraju jest całkowicie legalne, a większość prób odzyskania utopionych w takim złomie pieniędzy kończy się fiaskiem.

Jednak nabywca maszyny „po dzwonie” ma spore szanse dokupienia do niej brakujących elementów często prawie nowych i to po niezbyt wygórowanych cenach. Wystarczy przelecieć się po którejkolwiek z rozlicznych giełd lub bazarów motocyklowych, aby natknąć się na rozłożone na podzespoły niemal kompletne pojazdy. Znacznie szybciej stróże prawa tam właśnie doszukaliby się kradzionych ostatnio w zastraszającej liczbie motocykli, niż śledząc miesiącami młodzieżowe grupy przestępcze. Zwłaszcza że te grupy dosiadają nieco żwawszych maszyn niż nasi szeryfowie. Wydaje się, że stosunkowo łatwo można zbadać źródła pochodzenia takich rozłożonych na części motocykli, tylko odnoszę wrażenie, że nikt nie jest zainteresowany załatwieniem sprawy w taki prosty sposób. Nawet medialnie lepiej brzmi stwierdzenie: „Rozpracowanie grupy przestępczej” niż „przeprowadzono rutynową kontrolę na giełdzie”.

Na tych samych giełdach można też natknąć się na elementy motocykli w takim stanie, jakby przed chwilą przejechał po nich ruski czołg. Na zdrowy chłopski rozum nikt (może poza rzeźbiarzami abstrakcjonistami poszukującymi natchnienia do swych prac) nie powinien interesować się takimi gratami, a jednak… bardzo często znajdują nabywców, zwłaszcza potrzaskane plastiki, pogięte zbiorniki paliwa czy układy wydechowe. Im nowszy model, tym lepiej się sprzedaje. Zastanawiające? Wcale nie. Zwłaszcza, jeżeli rozpatrzymy to w kontekście raportów policyjnych o wzmożonej działalności oszustów ubezpieczeniowych. Wystarczy w świeżo nabytym GSX R 1000, R1 czy innym drogim dobrze oplastikowanym motocyklu wymienić kilka gratów na właśnie takie potrzaskane i zmiętoszone, aby wyszarpać z ubezpieczalni całkiem pokaźną sumę. Dobrze poinformowane kręgi donoszą, że w ramach oszczędności, elementów takich wcale nie trzeba kupować. Można je po prostu…. wypożyczyć. Zdezelowany układ wydechowy od Hayabusy może pracować kilka lat i być wymieniany przez ubezpieczycieli kilkanaście razy, oczywiście w różnych maszynach i w różnych regionach Polski. Takim właśnie zajęciem parają się motocyklowi antypicownicy. Przemieniają lśniące maszyny w pozorne kupy złomu.

W świetle powyższych faktów rozpowszechniona w świecie opinia o Polakach jako ludziach tępych, niezaradnych i niezdolnych wydaje się być co najmniej przesadzona. Jednak z drugiej strony zastanawiać może zadziwiający brak jeżeli już nie bezpośrednich reakcji, to przynajmniej monitorowania takich zjawisk. Przecież takie składnice motocyklowego złomu są bardzo łatwe do namierzenia, bo w przeciwieństwie do „dziupli” działają jawnie i jak najbardziej legalnie.

I na koniec kamyczek, a właściwie głaz narzutowy do ogródka firm ubezpieczeniowych. Kilkakrotnie miałem okazję (celowo nie używam słowa przyjemność) zgłaszać motocyklową szkodę komunikacyjną i jeszcze nigdy nie udało mi się trafić na likwidatora, który miałby chociaż blade pojęcie o jednośladach. Molochy ubezpieczeniowe jak Warta czy PZU potrafią jedynie głośno lamentować nad matactwami i oszustwami czynionymi przez klientów, zamiast zatrudnić fachowców, którzy będą potrafili odróżnić (wbrew pozorom nie jest to takie trudne) prawdziwego paciaka od lewizny. Przecież przy obecnym poziomie wiedzy i zaangażowaniu w działkę motocyklową likwidatorów szkód nawet 12-letni młodzian potrafi wcisnąć im przysłowiowe „dziecko w brzuch”. Zasadniczo nie ma w tym nic dziwnego, bo firmy ubezpieczeniowe rekompensują sobie tego rodzaju straty poprzez podwyższanie składek i w rezultacie za takie hece płacimy wszyscy.

Dopóki jednak branżę motocyklową będzie się w naszym kraju traktowało jak egzotyczne, mało istotne z gospodarczego punktu widzenia zjawisko, to zarówno organy ścigania, jak i ubezpieczyciele będą nas olewać. A przecież ta gałąź, gałązka właściwie (lepiej pasowałoby słowo zalążek) naszej gospodarki też dostarcza pewnej liczby miejsc pracy, podnosi poziom dochodu narodowego i przyczynia się do wzrostu innych, wiele mówiących (ale tylko ekspertom) wskaźników. Przydałoby się więc, aby traktowana była nie tylko jako fanaberia kilku facetów w czarnych skórach.

KOMENTARZE