Każdy, kto na jednośladzie pokonał w naszym kraju dystans co najmniej 100 km, doskonale wie, o czym jest mowa. Ponieważ nasze działania na asfaltowej wstędze zbliżone są ideologicznie raczej do surwiwalu niż do uczestnictwa w ruchu drogowym (rozumianego w klasycznym znaczeniu tego słowa), powinniśmy zamiast zwrotu jeżdżę na… używać znacznie bardziej odpowiadającego prawdzie określenia walczę […]
Każdy, kto na jednośladzie pokonał w naszym kraju dystans co najmniej 100 km, doskonale wie, o czym jest mowa. Ponieważ nasze działania na asfaltowej wstędze zbliżone są ideologicznie raczej do surwiwalu niż do uczestnictwa w ruchu drogowym (rozumianego w klasycznym znaczeniu tego słowa), powinniśmy zamiast zwrotu jeżdżę na… używać znacznie bardziej odpowiadającego prawdzie określenia walczę o życie na… Jak tu bowiem można mówić o „jeździe”, kiedy każda napotkana ciężarówka może zepchnąć cię z jezdni? W dodatku wcale nie musi być to wynikiem specyficznego poczucia humoru kierowcy. Wystarczą bowiem odpowiednio głębokie koleiny, aby rozpędzona do prędkości kilkudziesięciu kilometrów na godzinę kilkunastotonowa masa żelastwa miotała się po całej szerokości pasa w sposób niemal niekontrolowany. Wyprzedzający czy wyprzedzany motocyklista nigdy nie może mieć całkowitej pewności, że gnający obok wielokołowy potwór nie zacznie nagle wykonywać jakichś nieskoordynowanych manewrów. Nie trzeba chyba nadmieniać, że w razie zetknięcia się pojazdów tylko jeden z nich ulegnie dezintegracji i z pewnością nie będzie to ciężarówa.
Jednak koleiny i tańczące po nich wielotonowe zaprzęgi nie są jedynymi wrogami motocyklistów w „ulicznych walkach”. Naszym przeciwnikiem jest bowiem już sama idea budowania dróg w Polsce. Tak się składa, że większość krążących po naszych asfaltach motocykli to maszyny, które po prostu „duszą się” przy prędkościach zarówno dozwolonych przez kodeks drogowy, jak i tych określanych przez większość społeczeństwa jako rozsądne. W ciągu roku z salonowych padoków wypada na publiczne „tory” kilkaset kolejnych R 1, GSX-Rów czy Firebladów, a ich właściciele chcieliby chociaż w minimalnym stopniu zasmakować w doznaniach oferowanych przez stada kucyków drzemiących w jednostkach napędowych, a ujawniających się dopiero gdzieś w okolicach czerwonego pola obrotomierza. Nasi zachodni sąsiedzi nie mają z tym żadnych problemów. Po prostu wsiadają na maszynę, udają się w kierunku najbliższego zjazdu na autostradę i tam gnają z prędkościami uznanymi przez nich samych za rozsądne. Gdy taka zabawa się nudzi, wystarczy zawrócić przy najbliższej nadarzającej się okazji i powtórzyć operację, po czym spokojnie odstawić przewietrzony motocykl do garażu.
W Polsce, i owszem, znajduje się kilkanaście odcinków wystarczająco szerokich i w miarę równych dróg, jednak szybki motocykl radzi sobie z nimi w kilka minut. Ledwo człowiek napędzi się jako tako, ledwo zapnie szósty bieg, a tu już trzeba wykonywać niemal awaryjne hamowanie, bo kończy się czarne. O ile jestem w stanie zrozumieć gości kupujących te nowe litrowe wścieklizny w celu uganiania się po (jedynym w naszym kraju) torze Poznań, to nie jestem w stanie do końca pojąć, jaką przyjemność sprawia walka z krajowymi szosami za pomocą Yamahy R1. Przecież ten potwór jest w stanie rozprawić się bez większych problemów z każdą krajową, pożal się Boże, autostradą maksymalnie w 20 minut. Czy warto dla tych krótkich chwil przyjemności wywalać tak znaczną kupę kasy?
Przez pewien czas świtała nam (motocyklistom) nadzieja na pojawienie się w Polsce na razie rachitycznej (ale lepszej niż nic) sieci autostrad, na których osobnicy czujący ciśnienie mogliby nieco podokazywać, ale zgasła tak samo szybko, jak się pojawiła. Owszem, nie wykluczam możliwości zaistnienia takiego cudu, że za kilkanaście lat wybudowanych zostanie kilkaset kilometrów rodzimych highwayów, jednak to, co zaprezentowali kilka tygodni temu właściciele (a w zasadzie dzierżawcy) kolejnego kilkudziesięciokilometrowego odcinka autostrady pod Poznaniem, nie wróży nam niczego dobrego. Z dotychczasowych praktyk wynika bowiem jasno, że za każde 50 km przejechanych motocyklem po dwupasmówce trzeba wyskoczyć z 10 zł, jak na trasie z Konina do Wrześni i z Wrześni do Poznania. Nikt mnie nie przekona, że na 100 km zaoszczędzę tyle czasu i paliwa, aby warte było to 20 złociszy. To przestaje być śmieszne! Jak tak dalej pójdzie, to za przejechanie z Warszawy do Poznania (lub w kierunku odwrotnym) trzeba będzie zabulić co najmniej 60 zł, a wnioski te wynikają, niestety, nie z wróżenia z fusów, tylko z prostego mnożenia liczby kilometrów przez obowiązujące stawki. W dodatku jak na razie mieliśmy do czynienia jedynie z modernizacją istniejących już dróg, więc na zdrowy, chłopski rozum stawki za przejazd autostradami budowanymi od podstaw powinny być znacznie większe.
I to niepokojące finansowe zjawisko jest – paradoksalnie – niemal takim samym zagrożeniem dla motocyklistów jak koleiny, rozpędzone ciężarówki czy nieoświetlone traktory. Cóż nam bowiem po nowoczesnych, a więc szybkich i bezpiecznych drogach, kiedy z powodu prozaicznego braku kasy nie będziemy mogli z nich korzystać. Może się okazać, że nowo budowane autostrady zamiast do motocyklowej „walki o życie” zaczną zmuszać nas do znacznie mniej przyjemnej „walki z życiem” o zarobienie paru dodatkowych groszy potrzebnych na przywilej korzystania z dwupasmowego luksusu.
Miejmy jednak nadzieję, że życie samo zweryfikuje zbójeckie zapędy administratorów autostrad. Gdy okaże się, że nawet dla zagranicznych tirów czy pojazdów służbowych myto jest zbyt wysokie i gdy cały ruch kołowy przeniesie się na drogi lokalne, ktoś w końcu pójdzie po rozum do głowy i urealni stawki. Albo przynajmniej zerknie do zagranicznych taryf obowiązujących za podobne usługi i zorientuje się, że od motocyklistów należy pobierać nieco mniej haraczu niż od aut osobowych czy dostawczych. Obawiam się jednak, że jest to najmniej realna wersja wydarzeń, chyba że zastosowalibyśmy jako motocyklowa grupa nacisku tak modny ostatnio lobbing. Podobno potrafi czynić cuda we wszystkich dziedzinach naszego życia.