Bogowie nam nie sprzyjali
Na skróty:
Bogowie nam nie sprzyjali
Pogoda, zwłaszcza w Hercegowinie, nie miała nic wspólnego z wyobrażeniem, jakie przeciętny turysta miewa o klimatach bałkańskich. Takiej wichury, usiłującej zdmuchnąć nas z szosy, połączonej z ulewą i ścigającymi nas piorunami dawno już nie przeżyliśmy. Od Słowacji aż do Kanału Korynckiego to z mniejszą, to z większą częstotliwością pojawiał się deszcz, by nam towarzyszyć. Mimo to w Grecji „zaliczyliśmy” Edessę z jej wodospadami, potem Pellę – starożytną stolicę Macedonii wczasach królów Filipa II i jego syna Aleksandra Wielkiego. Po drodze przez Półwysep Chalcydycki zwiedziliśmy ruiny Stagiry, gdzie urodził się Arystoteles, oraz Saloniki, gdzie akurat demonstrowali jacyś lewacy pod czerwonymi sztandarami.
Olimp, z powodu deszczów, był okryty nieprzeniknioną warstwą chmur. W nocy bogowie, zażywszy ambrozji i nektaru, mieli sobie widocznie coś do powiedzenia, bo dochodziły stamtąd groźne grzmoty.
Urzekły nas zawieszone na wyniosłych skałach klasztory mniszek i mnichów w Meteorach. Potem spiżowy król Leonidas, mimo że groźnie trzymał włócznię w prawicy, przepuścił nas w Termopilach, abyśmy przez góry Parnas mogli dotrzeć do świątyni Apollina w Delfach. Jeszcze przed Termopilami – w Cheronei – kamienny lew, symbol klęski greckich polis (miast-państw) z 338 r p.n.e. w wojnie z monarchią macedońską, ze swego postumentu smętnie na nas spoglądał, współczując pogodowych niedogodności (akurat żar lał się z nieba, a my, z powodu groźby opadów, byliśmy w pełnym motocyklowym rynsztunku).
Klejnoty starożytności
Dopiero na Morei, bo tak nazywano Peloponez w średniowieczu z powodu kształtu przypominającego liść morwy, nasze wyobrażenia o pogodzie w tym rejonie Europy znalazły swoje potwierdzenie. Mogliśmy uznać, że „ucieczka na Południe” powiodła się.
Nocleg znaleźliśmy nad uroczą zatoczką w mieścinie Korfos. W pensjonacie „Selana” sympatyczna właścicielka znała nawet kilka słów po polsku. Zatrzymaliśmy się na dwie noce, aby nazajutrz, już bez bagaży, pojechać na zwiedzanie Półwyspu Argolidzkiego z jego klejnotami starożytnej architektury.
Zaczęliśmy od Epidauros. Był tutaj ośrodek kultu boga medycyny Asklepiosa. W muzeum można obejrzeć mnóstwo eksponatów związanych ze starożytnymi technikami medycznymi.
„Oczywistą oczywistością” było, że musimy stanąć na scenie antycznego teatru i klasnąć w dłonie, aby usłyszeć tylko jedno odbicie dźwięku od półkolistej widowni, mogącej pomieścić ponad 14 tys. widzów. Nie było żadnych pogłosów. Wszyscy widzowie jednocześnie i bardzo dobrze słyszeli to, co mieli im do powiedzenia starożytni aktorzy.
Z Epidauros, przebiwszy się przez porośnięte rzadką roślinnością góry, gdzie od tysiącleci pasą się kozy i owce, dotarliśmy do Nauplion. Pięknie położone nad Zatoką Argolidzką miasto ma bardzo ciekawą historię i aż trzy twierdze. Dwie większe na otaczających je wzgórzach i malutką, tzw. Bourtzi, na wysepce ryglującej dostęp do portu. Zwiedziwszy tę uroczą mieścinę, przez Tiryns, w którym są tzw. mury cyklopowe (nie zrobiły na nas jakoś wielkiego wrażenia), dotarliśmy do cytadeli w Mykenach i przeszedłszy Lwią Bramą obejrzeliśmy miejsca pamiętające czasy wojny trojańskiej oraz skrytobójczą śmierć króla Agamemnona w kąpieli („częste mycie skraca życie!”) z rąk wiarołomnej żony Klitajmestry.
Następnego dnia wiliśmy się drogą wzdłuż wschodniego wybrzeża aż do peloponeskiego Gibraltaru, czyli Monemwazji. Zanim tam dotarliśmy, przedzieraliśmy się przez lesiste, tchnące odświeżającym chłodem góry Parno, w których osiągnęliśmy przełęcz na wysokości ponad 1100 m n.p.m.
Monemwazję w czasie pobytu na Peloponezie trzeba koniecznie zobaczyć, mimo że leży z dala od uczęszczanych szlaków. To cudownie wypiętrzająca się z lazurowego morza skała, na której kiedyś były dwa miasta, Dolne i Górne.
Pokłon dla Leonidasa
Kolejne dwa noclegi mieliśmy za pięknie położonym na Zatoką Lakońską miasteczkiem Githio. Przed dotarciem do tej miejscowości, jadąc wśród gajów cytrusowych i niekończących się sadów oliwnych, przecięliśmy kultową rzekę starożytnych Spartan – Eurotas. Z całym szacunkiem dla historii, ale rzeczka zbyt wielkiego wrażenia nie robi.
Kolejny dzień to znowu jazda na lekko i zwiedzanie półwyspu Mani. Najpierw było pływanie łódką w pięknej jaskini Dirou. Potem kąpiel w surowym górskim otoczeniu w Gerolimenas i wreszcie zwiedzanie prawie wymarłego miasteczka Vathia, gdzie ciągle stoi kilkanaście domów-wież, świadków panujących tutaj kiedyś zwyczajów, czyli krwawej zemsty rodowej.
Po dotarciu do końca półwyspu, czyli do przylądka Tenaro, osiągnęliśmy najbardziej na południe wysunięty skrawek Grecji kontynentalnej. Wśród posępnych, gdzieniegdzie powypalanych krzaków, kamienistych krajobrazów, nad morzem stoi nieczynna cerkiewka, prawdopodobnie umieszczona na fundamentach dawnej świątyni Posejdona.
Powrót do kwater przebiegał przez porośnięte rzadką roślinnością gołoborza, wśród których gdzieniegdzie zalegały półwymarłe wioski ze sterczącymi wieżami. O ile rzeka Eurotas marnie się zaprezentowała jako symbol spartańskiej tężyzny, o tyle drugi jej wyraz, czyli góry Tajget, zachwycił nas swą krasą już w czasie dojazdu do Sparty. Wzrok cały czas wędrował w lewo, aby sycić się potęgą górskiego majestatu.
W Sparcie dotarliśmy do kolejnego pomnika oddającego hołd królowi poległemu pod Termopilami w 480 r p.n.e. Tutaj Leonidas w lewej ręce trzyma, jak pod Termopilami, hoplon, czyli ogromną okrągłą tarczę, ale w prawicy dzierży miecz, jakby artysta uchwycił go w późniejszej fazie bitwy.
Ze Sparty wdrapaliśmy się do Mistry, średniowiecznego miasta z czasów cesarstwa bizantyjskiego. Mistra jest rozlokowana na kilku poziomach i do najwyższej części – zamku – już nie mieliśmy siły się wspiąć. A potem czekało nas trawersowanie Tajgetu w drodze nad Zatokę Messińską. Dobra nawierzchnia, fantastyczne zakręty, przepaście raz z lewej, raz z prawej strony, zwisające nad drogą skały, a wszystko wśród żywicznych lasów. Synonim przepięknych krajobrazów, czyli Arkadia, jest co prawda w innej części Peloponezu, ale nasze motocykle właśnie tu odnalazły swój eden. W dolinie Kalamaty otoczyły nas, wszechobecne w Grecji, sady oliwkowe, ale również cytrusowe, winnice, drzewa figowe i te z owocami granatu.
Prawdziwa Nawarona
Kolejny, uroczy nocleg znaleźliśmy nad Zatoką Messińską w miejscowości Chrani. Brzeg lazurowego morza był o 30 m od okien pokoju, do których zaglądała palma daktylowa. Tutaj znowu przycupnęliśmy na dwie noce, aby móc bez obciążenia bagażem zwiedzić okolicę i zabytki Półwyspu Messińskiego.
Najpierw przebiliśmy się do Pylos, portu położonego nad zatoką Navarino, od pełnego morza zasłoniętego wyspą Sfakteria. To miejsce było wielokroć świadkiem rozmaitych bitew lądowych i morskich (z fikcyjną Nawaroną z powieści McLeana nie ma nic wspólnego). Najbardziej znaczącym wydarzeniem, które zaskutkowało wyzwoleniem Grecji spod tureckiej okupacji, była bitwa morska między flotą angielsko-francusko-rosyjską a turecko-egipską w 1827r. Dzięki przewadze technicznej i świetnemu wyszkoleniu załóg alianci rozgromili armadę sułtańską. A Grecja trzy lata później już była niepodległym państwem. Na głównym placu Pylos stoi pomnik z fizjonomiami trzech zwycięskich admirałów. Ponieważ przyjechaliśmy tu akurat w poniedziałek (muzea mają wolne), tylko z zewnątrz obejrzeliśmy twierdzę turecką, górującą nad miastem. Było warto, bo spod murów jest przepiękny widok na zatokę, morze i wyspę Sfakterię.
Do założonej przez Wenecjan twierdzy Methoni był rzut beretem. To obiekt robiący wielkie wrażenie swym pięknym położeniem i ogromem. Upał trochę tonowała bryza od morza. Jeszcze tylko w drodze powrotnej obejrzeliśmy niewielki zamek w Koroni, w którym mają swój monastyr mniszki uprawiające sad otoczony pięknym kwiatowym ogrodem.
Jak nad Bałtykiem
Przedzieranie się zachodnim wybrzeżem Peloponezu do kolejnego miejsca, gdzie chcieliśmy spędzić dwie noce, było żmudne ze względu na upał i niespecjalnie interesującą drogę. Próby znalezienia noclegu na półwyspie Katakolo spełzły na niczym (ceny). Wreszcie udało nam się zanocować w eleganckich bungalowach na kempingu w Kourouta. Bardzo przyjemne miejsce, piaszczysta, szeroka plaża i tradycyjnie ciepłe morze. No i naturalnie piękne widoki na pobliskie wyspy Zakintos i Kefalonia. Morze bardzo przypominało kolorem i brakiem przejrzystości nasz Bałtyk. Tylko wchodzenie do wody nie wywoływało gęsiej skórki.
Z Kourouta ruszyliśmy zwiedzać Olimpię. Odkopane z namułów rzecznych ruiny (wpisane na listę światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO) robią wielkie wrażenie, a zbiory muzeum to doprawdy coś fantastycznego. Z miejsca starożytnych igrzysk pojechaliśmy na półwysep Killini, aby w Chlemoutsi obejrzeć panującą nad okolicą twierdzę Franków z XIII w.
Nasz objazd Morei zakończył się w porcie Patras, skąd odpływaliśmy do Triestu. W wieczornym kilwaterze wielkiego promu znikało miasto, most nad Zatoką Patraską, potem zmalały góry Erymantu. Nocny Triest (prom przybija o 1.30) przywitał nas deszczem. Co prawda do Warszawy było jeszcze ponad 1200 km, ale poczuliśmy się, jakbyśmy dopiero co wyruszali.
Rady na drogę
Greccy kierowcy
Grecy jeżdżą „miękko”, choć zupełnie nie zawracają sobie głowy przepisami (często równie bzdurnymi, zwłaszcza co do ograniczenia prędkości, jak w Polsce). Są dwa rodzaje kierowców: jedni „lecą” jak wściekłe psy (trzeba patrzeć w lusterka) a drudzy się snują (ale wtedy jadą poboczem). W małych miasteczkach, gdzie uliczki są niezwykle kręte i wąskie, w razie spotkania zawsze się jakoś przeciśniemy bez pokrzykiwania i wymachiwania łapami.
Policji nie widać
Drogi są generalnie niezłe, asfalt trzyma, choć czasami jest popękany. Oznakowanie nie najgorsze i z reguły w dwóch alfabetach (duże ułatwienie zwłaszcza na początku). Policji w ogóle nie widać. Była jedynie w Salonikach, ale to z okazji demonstracji. Benzyna niestety droga jak cholera, tzn. 1,7 euro, czyli ok. 7 zł za litr.
Lepiej lubić owoce morza
Jedzenie w knajpach niestety nie jest tanie, ani zbytnio urozmaicone (jeśli tak, jak ja, nie lubi się owoców morza). Coś na samodzielnie przyrządzane śniadania i kolacje oraz całkiem niezłe winko w dwulitrowych butelkach (by za często nie wracać do sklepu) można kupić w Lidlu i Carrefourze. Wybór piwa jest dużo mniejszy niż w Polsce i jest ono takie sobie; zimne da się wypić.
Trzeba się targować
Znalezienie noclegu (nie mieliśmy nic zaklepanego) po sezonie nie jest większym problemem. Najdrożej płaciliśmy po 15 euro za osobę, a przeważnie po 10 euro. Trzeba się targować. Często z 15 euro schodziliśmy na 10-11 a z 20 na 15. Spanie wszędzie było porządne i czyste. Pokoje – dwu- lub czteroosobowe, zawsze z łazienką i prysznicem.
Warto być emerytem
Emeryci we wszystkich obiektach zabytkowych mają znaczące zniżki! Trzeba się tylko (na ogół) wylegitymować, np. paszportem.