Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. Kwestia jest tylko czym tam pojechać. Może Junakiem? Czemu nie! Motocykl klasy 125 ccm okazał się doskonałym towarzyszem w tej długiej I pełnej przygód podróży.
Na skróty:
Kierunek Rzym
Każda przygoda ma swój początek. Ta, o której opowiem zaczęła się od konkursu ogłoszonego przez Harleya-Davidsona. Marka rozpoczęła nową kampanię reklamową, śmiałek miał przejechać motocyklem Harleya Europę, opisać oraz udokumentować trasę, umieszczając teksty, zdjęcia oraz filmy w sieci. Potężny budżet, pokrycie wszystkich wydatków związanych z wyjazdem oraz wynagrodzenie przyprawiające o zawrót głowy. A dlaczego nie jechać Junakiem? Jeden telefon, krótka rozmowa i pytanie „pojedzie Pan?”
Budżet skromny, trasę skrócimy, pozostaje tylko ustalić termin wyjazdu i kierunek. Już w zeszłym roku po powrocie z rajdu Junakiem M16 dookoła Polski marzyły mi się Włochy. Pal licho, kiedy nadarzy się podobna okazja? Klamka zapadła.
Sprzedałem Junaka M20. Do wyboru miałem Junaka EVO lub RS125 mój wybór padł na „eresa”. Prosta konstrukcja, silnik chłodzony powietrzem, wygodna kanapa no i dostępny od ręki, a na EVO trzeba jeszcze czekać, a tak mogę już szykować się do wyprawy. Samotna podróż, kilka tygodni w siodle, noclegi pod namiotem, kuchenka gazowa, karimata i nadmuchiwana poduszka będą musiały mi wystarczyć. Przygotowania idą pełną parą, aby poznać motocykl i poradzić sobie w drodze z serwisem. Sam złożyłem swojego „eresa” w serwisie Mastera. Tym sposobem poznałem jego budowę.
Przed wyjazdem chciałem nawinąć na kapcie przynajmniej 1500 km i lepiej się poznać ze sprzętem.
Kierunek wyprawy może mógł być tylko jeden, tam prowadzą wszystkie drogi. Pod koniec maja ruszyłem Junakiem do Wiecznego Miasta.
Junak RS 125 – motocykl do podróżowania
Spakowany byłem już dzień wcześniej, tym razem nie chciałem odjeżdżać tak bez pożegnania. Rano z moją Anią wypiłem poranną kawę i dopiero jak wyszła do pracy poszedłem po motocykl. Ostatni rzut oka na moto, zerknąłem na łańcuch, pod silnik, czy nie ma tam jakiejś plamy. Wszystko było jednak w porządku. Czułem, że jest gotowy do drogi. Na liczniku motocykla było 1500 km, a przed nami trasa do Rzymu.
Droga była nudna, ale myślałem sobie oby więcej takich. Motocykl ciągną równo 90km/h. Zatrzymałem się kilka razy, a to zjadłem śniadanie, rozprostowałem kości i jechałem dalej. W Poznaniu czekali na mnie koledzy z forum Junaka. Już na rogatkach przejęli mnie i poprowadzili pod Stary Browar. To była chwila wytchnienia. Poznańska grupa, prawie w całości, przez ponad godzinę oprowadzała mnie i mogliśmy wymieniać się spostrzeżeniami na temat swoich motocykli, przede wszytkim ze stajni Junaka.
Po miłym spotkaniu ruszyłem w stronę Wrocławia jednak już za Poznaniem zacząłem rozglądać się za miejscem na nocleg. Spytałem w mijanym hotelu o miejsce na biwak i okazało się, że można rozbić się z tyłu pod lasem na skraju Wielkopolskiego Parku Narodowego. Miejscówka fajna, cicho, spokojnie, z dala od ludzi. Rozbicie namiotu zajęło mi 10 minut, dwa wdechy wpuściłem w karimatę jeszcze tylko poduszka i gotowe. Kiedy już ułożyłem się do snu, wyciszyłem emocje, słyszę, że ktoś skrada się w moim kierunku. Wstrzymałem oddech, stałem się uchem, jeszcze dwa kroki w moją stronę i wypadłem z latarką w ciemny las. Szukam przeciwnika, ale tu nikogo nie ma, wszystko śpią, nawet ptaki zamknęły dzioby, tylko jeż przyszedł sprawdzić, co to za nowy lokator zagościł na jego terenie…
Kraina Wygasłych Wulkanów
Sen przyszedł nagle tak jak i pobudka, obudziłem się przed czwartą i już wiedziałem, że nie zasnę. Wylazłem z namiotu. Na dworze jeszcze ciemno, zaparzyłem kawę i poczekałem, aż się rozwidni. Kiedy tylko zrobiło się na tyle jasno, że mogłem obyć się bez latarki, zacząłem pakować graty.
Tobołów się nazbierało, a miałem jechać niczym Lisowczyk, bez zbędnego balastu. Tak naprawdę to tylko boczne juki wypchane były ciuchami: jedna para długich spodni, sportowe szorty, kilka koszulek, dwa polary, kilka par skarpetek, dwa ręczniki i dwa rol bagi pełne. W dużej torbie śpiwór wypełniał 3/4 przestrzeni, ale zabrałem jeszcze dwa litry oleju na wymianę, łańcuch, dwie linki i komplet narzędzi. Resztę stanowiło jedzenie, które miało wystarczyć na dwa tygodnie. Do kompletu namiot, karimata i nadmuchiwane poduszka, kuchenka turystyczna plus dwa naboje, menażka, kamera, aparat i tablet, sól i herbata ot i majdan gotowy, zamiast konia miałem osła. Całe szczęście, że idzie do przodu bez marudzenia.
W Złotoryi miałem kolejne spotkanie, tym razem z Danielem, również z naszego forum Junaka. Kolega urwał się z pracy, aby towarzyszyć mi do Szklarskiej Poręby. Wpierw jednak ruszyliśmy do Krainy Wygasłych Wulkanów. To rozległy obszar rozciągający się od Jawora po Wleń. Charakterystyczne dla tego terenu są niewielkie wzniesienia: Wilcza Góra, Czartowska Skała, Ostrzyca, Grodziec, Trupień, Owczarek, Radogost czy Dębina. Przed milionami lat na pewno siały postrach, a wylewająca się z nich gorąca lawa zabijała wszystko na swojej drodze. Teraz zastygła magma jest częścią krajobrazu tej części Pogórza Kaczawskiego i nie lada atrakcją.
Przez Lwówek Śląski i Zakręt Śmierci dojechaliśmy szczęśliwie do Szklarskiej Poręby. Biwak tym razem wypadł mi na kempingu, z którego korzystałem zawsze kiedy przyjeżdżałem z synem w Karkonosze.
Praga i zgubiony Junak
Na moim „junaczku” pokonałem ponad 555 km jadąc ze Szklarskiej Poręby przez Pragę, aż pod Mammendorf. Zjechałem z autostrady ponieważ byłem zmęczony i zbliżał się wieczór. Napotkani Niemcy twierdzili, że właśnie w Mammendorf jest kemping, niestety była jedna wielka ściema. Kiedy dojechałem na miejsce i pytałem o pole namiotowe to tubylcy robili tak głupie miny, że trzeba to było zobaczyć. Ubaw po pachy gdyby nie fakt, że zbliżała się wielkim krokami noc. Na szczęście znalazłem kawałek odpowiedniego terenu i kiedy już nikt nie mógł mnie zobaczyć, po ciuchu rozbiłem namiot „na dziko”.
Czechy nie rozpieszczały, chmurno, zimno, a do tego czułem się jak na wrogim terytorium – czeska policja jakoś dziwnie na mnie patrzyła. Do Pragi dojechałem cały zamarznięty, ale całe szczęście nie padało.
Długo tam nie zabawiłem, trochę połaziłem, zrobiłem kilka zdjęć i ruszyłem do Junaka. Tam gdzie go zostawiłem było jednak tylko puste miejsce! Na szczęście na strachu się skończyło. Postawiłem go blisko krawężnika i nie było go widać zza auta.
Alpy – wymarzona trasa motocyklowa
Kolejny raz będąc w Niemczech byłem pod wrażaniem, że w lesie to nawet trawa równo rośnie, rzeki prosto płyną, a staruszki do końca swoich dni z zapałem godnym lepszej sprawy wyrywają chwasty przy krawężnikach. Wszyscy tu są grzeczni, uśmiechnięci od rana, jakby wyprani, ot takie roboty. Nikt mięsem nie rzuci, nawet peta nie ma na ulicy, aż strach nakruszyć jedząc drożdżówkę.
Pokręciłem się po okolicy szukając jakiejś drogi, kiedy już znalazłem, reszta poszła sprawnie. Wyjazd na autostradę, schowałem się za tira i ogień na tłoczek. Na parkingu przy drodze zrobiłem przerwę i zjadłem śniadanie z obiadem oraz wypiłem kawę. Zaczepiła mnie para niemieckich emerytów. Kiedy podeszli, spojrzeli na tablice powiedzieli głośno – Polen. Jakoś nie mogli pokapować gdzie leży Gdynia, więc użyłem magicznego dla nich słowa – Danzig. Kiwali głowami z uznaniem i nie mogli się nadziwić, że mój Junak ma tylko 125 ccm pojemności. Wszyscy zresztą się dziwili, w pozytywnym znaczeniu, Polski motocykl pod Alpami w drodze do Rzymu…
Im bliżej było Alp, tym piękniej. Głowę trzeba było zadzierać wysoko, ale nie ważne. Bonusem była wspaniała pogoda. Kilka zdjęć, i ruszyłem dalej. Chciałem jechać przełęczami, ale mapa, którą kupiłem… Czy ktokolwiek ją aktualizował? Trochę się pogubiłem i wjechałem na autostradę do Innsbrucka. Mogłoby się wydawać, że to nuda, nic bardziej mylnego. Za wisienkę na torcie robiły przejazdy tunelami pod Alpami. Pierwszy raz robił duże wrażenie.
Suzzano i włoska gościnność
Po mojej wyprawie Junakiem do Włoch mogę potwierdzić to, co w swojej pierwszej książce napisał Wojciech Cejrowski, o wyższości podróżowania samotnie. To, co mnie spotkało na drodze do Genui pewnie by się nie zdarzyło gdybym jechał w grupie.
Trzeci dzień we Włoszech był pełen pozytywnych wrażeń. Zaczęło się od wyjazdu z hotelu, chociaż nie było to takie proste. Wstałem jak zwykle o czwartej nad ranem. Procedura taka jak zawsze, czyli toaleta, a potem pakowanie. Gotowy do drogi byłem około 6.00. Recepcja jednak zaczynała pracę od siódmej, co zrobić, trzeba było poczekać. Jak już załatwiłem formalności ruszyłem drogą na Bolzano.
Trasa, piękna, jechałem obok autostrady, wzdłuż pasma Dolomitów. Cała dolina usiana była miasteczkami i winnicami. Ciężko było przejechać obok, aby nie zrobić zdjęcia. To niesamowite, że ludzie tam żyją. Wąskimi uliczkami przeciskały się skutery i samochody, przy stolikach obok kawiarenek siedzieli panowie i o czymś dyskutowali. Włoszki spędzały czas na balkonach osłonięte od słońca, roślinnością lub płótnem. Jak bardzo to się różni, od tego jak wygląda teraz Polska.
Z Bolzano ruszyłem na Veronę za każdym razem trochę kluczyłem. Potem była Montova, i Cremona. Kilometry mijały, w zbiorniku ubywało benzyny, trzeba było skorzystać ze stacji. Niestety pod koniec dnia czynne były już tylko stacje samoobsługowe. Za Piacenzą zacząłem szukać kempingu lub miejsca na nocleg. Niestety było to dość skomplikowane. Tu po prostu nie ma lasów tylko jakieś chaszcze, a na domiar złego ciężko zjechać z drogi na pole.
Przejeżdżając obok wioski usłyszałem dzwon na wieży kościoła, jednak dopiero po przejechaniu kilometra doznałem olśnienia, że przecież mogę zapytać księdza. Kto jak nie on zna ludzi i okolice. To, co się później stało, sprawiło, że spędziłem wieczór w towarzystwie całej społeczności, małej włoskiej wioski o nazwie Suzzano.
Moje spotkanie z Proboszczem wyglądał mniej więcej tak:
ja – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus
k – do you speak English?
ja – little
k – do you speak French?
ja – no
k – do you speak German?
ja – no
Na końcu ja zadałem pytanie księdzu.
– do you speak Polish?
Ksiądz Proboszcz władający biegle, niemieckim, francuskim i angielskim tego dnia żałował, że nigdy nie nauczył się języka polskiego, a ja odebrałem nauczkę, ża brak zaangażowania na lekcjach angielskiego i rosyjskiego. „Padre” jak to mówią włosi cierpliwie wysychał mojej opowieści i ku mojemu zaskoczeniu, zgodził się pomóc. Choć słowo „pomoc” tu nie pasuje. On się mną zwyczajnie zaopiekował.
Trafiłem akurat na małą uroczystość, właśnie tego dnia po mszy czterech mężczyzn obnosi po ulicach, figurę Madonny. W uroczystości uczestniczy cała społeczność, dziewczynki sypią płatki kwiatów, cała droga oświetlona jest lampionami, a wszyscy trzymają w rękach zapalone świece. Chciałem być niewidzialny tego dnia, taka uroczystość, a tu obcy. Kiedy jednak zaczęła się msza chciałem jej posłuchać, stanąłem przed kościołem przy drzwiach. Nagle ksiądz przerywa, opowiada co go dziś spotkało, że na parafię podjechał Polak w drodze do Rzymu i że za kościołem na boisku rozbije namiot. Zaprosił mnie do świątyni tak aby wszyscy widzieli, poprosił abym się z imienia przedstawił, wszyscy jak na komendę odwrócili się w moją stronę, pozdrowiłem wszystkich po polsku i podziękowałem za gościnę.
Byłem pod dużym wrażeniem. Proboszcz coś mówił o fotografie przed uroczystością i kiedy się zaczęła procesja zaoferowałem pomoc. Skoczyłem do Junaka aby wyciągnąć aparat z sakwy, ale jak ta ofiara wpadłem na kamienny postument w kształcie kielicha. Był całkiem spory, runął na ziemię, całe szczęście nic się nie stało, jemu oczywiście. Po uroczystości znów nie chciałem przeszkadzać i stanąłem już dalej z boku, ale to mnie nie ustrzegło przed porwaniem na biesiadę. Na koniec Włosi pokonali mnie nalewką własnej roboty!
Nieudana wyprawa do Genui, czyli wypadek na Junaku
Po dwóch dniach odpoczynku ruszyłem do Genui. Pierwszym etapem było Bobio i kamienny most wybudowany 2000 lat temu. Droga prosta, równa jak stół. Po drodze zatrzymałem się na chwilkę na małe zakupy. Na dzień dobry właściciel podszedł do mnie z tacą pełną różnych gatunków sera i zaprosił do degustacji. Na koniec kupiłem włoską mortadele, do tego bułkę, a od właściciela dostałem wielki, smaczny, plaster salami.
Właściwie jak tylko wyjechałem z miasteczka zaczęło padać. Na szczęście znalazłem w porę schronienie. Po chwili dołączyła para na motocyklu. Jak się okazało był to ojciec z córką – Alessandro i Marta. Po bardzo miłej rozmowie, która pozwoliła w dobrej atmosferze przeczekać deszcz ruszyłem w dalszą drogę. Do Bobio było ok 10 km. Miasteczko położone jest na wzgórzu frontem do rzeki i mostu.
Objechałem je, zaparkowałem osiołka pod murem i ruszyłem z bliska obejrzeć ów liczący 2 tys. lat zabytek.
Z Bobio ruszyłem trasą 1000 zakrętów. Najpierw myślałem, że to raj motocyklistów. Droga jest jednak śmiertelnie niebezpieczna o czym przekonałem się na własnej skórze. Wiedziałem wcześniej, że to będzie trudna przeprawa, ale nie wiedziałem, że ta droga to również cmentarz dla dziesiątków motocyklistów rocznie. Włosi pędzą tu jak szaleni, ja jechałem natomiast pomiędzy 25 a 45 km/h, a i tak wyrżnąłem orła.
Byłem już prawie przed celem, mijałem kolejny ostry zakręt, aż tu nagle zza następnego łuku wyskoczył szybko samochód. Było to tak gwałtowne, że aż chciałem bardziej zwolnić i nacisnąłem przedni hamulec. Poleciałem razem z Junakiem. Wyrżnąłem o asfalt, kamera połamana, skrzywiona klamka, połamana obudowa lampy, całe szczęście, że mimo żaru z nieba cały czas byłem w motocyklowych spodniach z protektorami. Cały impet poszedł na kolano i ochraniacz. Od uderzenia otworzył się wlew paliwa, a motocykl był świeżo zatankowany pod korek… Benzyna lała się strumieniem. Ja próbowałem podnieść Junaka, ale z tymi tobołami zadanie nie było proste, na dodatek ślizgałem się na benzynie. Na pomoc pospieszył mi ów szybki kierowca. Postawiliśmy Junaka. Okazało się, że mam całą dłoń we krwi. Po szybkich oględzinach odetchnąłem, że to tylko powierzchowne rany. Dostało też kolano. Szybko spuściłem spodnie i oceniłem zniszczenia. Całe szczęście wszystko poszło na protektor, a kolano było tylko stłoczone. Co robić… Wyciągnąłem apteczkę i z pomocą pewnej Włoszki, która też jechała samochodem, nałożyłem opatrunki. Okazało się, że sakwy zamortyzowały upadek i nie jest tak źle. Mogłem, na szczęście, jechać dalej.
Do Genui dojechałem po 22.00. Dojazd do centrum zabrał mi kolejną godzinę. Moje poszukiwania kempingu spełzły na niczym. Jedyny jaki znalazłem był zamknięty na głucho. Po przejechaniu jeszcze kilku kilometrów znalazłem jakiś parking. Rozejrzałem się wokoło i zobaczyłem miejsce przy tawernie – czysto, ciemno, cicho. Długo się nie zastanawiałem. Wyciągnąłem karimatę, śpiwór i walnąłem się jak kłoda. Pomyślałem tylko – a co mi zrobią! Tak spałem do 5.00 rano.
Po „atrakcjach” poprzedniego dnia postanowiłem wrócić do Suzzano i podrukować nogę przez kilka dni. Junak również wymagał uwagi. Droga powrotna odbyła się bez dodatkowy wrażeń i przed południem byłem tam skąd wyruszyłem do Genui. Mieszkańcy nawet lekarza na mnie nasłali!
Droga do Rzymu
Opuściłem, po raz kolejny, gościnne Suzzano, tym razem ruszyłem autostradą w stronę La Spezia, niewielkiej miejscowość na wybrzeżu. Jednak zanim tam dotarłem znów musiałem pokonać góry i niezliczoną ilość zakrętów. Tym razem obyło się bez przygód. Trasa, którą wybrałem była mało uczęszczana, jednak tak samo niebezpieczna. Wdrapałem się z moim Junakiem na prawie 1000 m n.p.m. Piękne widoki zrekompensowały nam trud wspinaczki.
La Spezia miała być małym miasteczkiem, a okazała się całkiem sporym miastem, z korkami, hałasem i ogromną ilością ludzi. To mnie skutecznie zniechęciło i zawróciłem na drogę do Pizy. Mimo pięknych widoków była to kolejna droga przez mękę. Tylko dwa pasy ruchu, masa samochodów, motocykli i wszystkiego co ma koła. Wlokłem się niemiłosiernie, a na dokładkę dokuczała temperatura. Wyobraźcie sobie, że chcecie zaczerpnąć powietrza z rozgrzanego piekarnika. To całkiem dobre porównanie. Pizę o mały włos nie minąłem. W ostatniej chwili, kontem oka zobaczyłem jej największą atrakcję, chociaż pewnie należałoby napisać najbardziej krzywą atrakcję.
Kilka zdjęć i uciekłem. Nie miałem ochoty brnąć przez ten tłum gapiów! Wróciłem do Junaczka, ubrałem się i przed odjazdem udało mi się namówić tubylca, aby zrobił mi choć jedno zdjęcie z wieżą w tle.
Ruszyłem na Rzym. Zamiast lokalną drogą wjechałem na autostradę. Przed wjazdem stał jak byk zakaz poruszania się motocyklem poniżej 150 ccm, jednak ze staropolskim zawołaniem na ustach „a w du***” pojechałem.
Wieczorem znowu nie mogłem znaleźć miejsca na nocleg. Ludzie nieufni, z drogi nie ma jak zdjechać? Po kilku kilometrach dojechałem do zamkniętej stacji na, której stały dwa tiry. Okazało się, że jeden z nich był z Polski. Kierowca – młody chłopak, miał wolne dwa dni więc nudził się śmiertelnie i z radością powitał mnie na nocleg. Schowałem się za jego ciężarówką, wrzuciłem wszystkie graty do środka, moto zabezpieczyłem i „srrru” do śpiwora. Limit wrażeń na jeden dzień wyczerpałem.
Po odpoczynku do Rzymu dojechałbym bez przeszkód, gdyby tablica rejestracyjna była czysta… Włoska policja postanowiła nauczyć mnie, że ten element powinien być czytelny. Po kontroli dokumentów, funkcjonariusz pokazując palcem tablicę stwierdził – ?not brown, only white?. Maksymalna opłata za tą „usługę” wynosiła 48 euro. Moi oprawcy potraktowali mnie jednak łagodnie, zapłaciłem „tylko” 28 euro. Budżet na wyprawę troszkę się uszczuplił.
Rzym – Wieczne Miasto, nigdy więcej!
Wjeżdżając do miasta zatrzymałem się przy MacDonaldzie. Pierwsza powitała mnie Polka słowami – witam Gdynię. Zdębiałem. Skąd ta kobieta wie, że ja jadę z Gdyni? Uprzytomniłem sobie jednak, że mam odpowiednią naklejkę na zbiorniku…
Wydawało mi się, że nic mnie już nie zaskoczy, jednak się myliłem, Rzym to okropne miasto. Czar prysnął. Kiedy wjechałem do centrum zobaczyłem tłumy, tabuny ludzi wszelki narodowości. Przed wejściem do Muzeum Watykanu kolejka była tak wielka, że trzeba było być szalonym aby w niej stać w takim upale. Naganiacze, turyści to jest nie do opisania, całkowicie odechciało mi się tu zostać, choć w planach zarezerwowałem sobie trzy dni. Nic z tego, włączyłem mapę w tablecie i poprosiłem aby wyprowadził mnie z tego miejsca jak najszybciej.
Droga umykała pod kołami, lekko pochylony aby ulżyć mojemu towarzyszowi, dotarłem do Bolonii, tu pokręciły mi się nazwy i zamiast skręcić na Parmę poleciałem na Padwę. Potem kolejny błąd. Minąłem zjazd na Weronę, musiałem zjechać z głównej drogi i szukać bocznej, która poprowadzi mnie do następnej autostrady. Ciemną nocą, bocznymi drogami, szukałem drogi na Weronę, to co jednak znalazłem nie było autostradą tylko jakąś drogą szybkiego ruchu o kiepskim stanie nawierzchni.
Po Weronie miał być Trydent i znów drogowskazy mówiły o autostradzie, a ja znalazłem się na jakaś koziej ścieżce przez góry. Miało to jednak też dobre strony. W małej mieścinie zatrzymałem się na kawę. Skończyło się na aż trzech filiżankach tak była wspaniała.
W Trydencie znów zgubiłem drogę. Potem zapomniałem o winiecie na autostradę. Jechałem tragicznie zmęczony. W końcu stwierdziłem, że muszę znaleźć kawał placu aby się przespać. Koło mojego namiotu niestety koczowali cyganie. Rozbiłem jednak mój przenośny dom, wrzuciłem wszystko do środka i zwaliłem na matę niby kłoda… Zanim jednak zasnąłem usłyszałem kroki w pobliżu. Na głos warknąłem po Polsku, „spier*** stąd”. To były moje ostatnie słowa na ziemi włoskiej.
Powrót do Polski
Jak myślicie ile można spać w namiocie nagrzanym jak piekarnik tuż przed włożeniem do środka kurczaka? Wytrzymałem 1,5 godziny, wstałem mokry jak szczur, znów zwinąłem obóz, wsiadłem na Junaka i wbiłem się w sznur pojazdów kierujących się do Insbruka. Trudy drogi po raz kolejny wynagrodził mi jednak widok Alp.
Zatrzymywałem się zatem co jakiś czas na parkingach by wykonać zdjęcia. Na jednym z postojów kupiłem „energetyka”. Był pyszny, ale okazało się to jednym z moich największych błędów. Oprócz tego oczywiście regularnie spotykałem motocyklistów nie wierzących, że Junakiem 125 ccm pokonałem taki dystans! Udało mi się też załapać na wielki kawałek najlepszego na świecie arbuza, którym poczęstował mnie włoski motocyklista.
W końcu pożegnałem się z kierowcami i przed odjazdem zerknąłem na prawą nogę. Coś było nie tak. Sina spuchnięta, oj, a co to? Nie boli, ale puchnie? Nic dobrego. Wsiadłem jednak na Junaka i zacząłem się zastanawiać jaka może być przyczyna tego stanu, przecież nigdzie się nie uderzyłem. A jednak, pięć dni temu miałem przecież wypadek! No i się zaczęło. Skoczyło mi ciśnienie, zacząłem tracić siły i czułem, że zaraz spadnę z motocykla. Zdążyłem się zatrzymać, zwlokłem się z kanapy i spadłem prosto na cztery litery. Póki byłem przytomny wykonałem telefon na numer alarmowy, ale ciężko mi się było nawet porozumieć. Na szczęście zatrzymał się ktoś na BMW. Na migi pokazałem o co chodzi oddając mu telefon. Po chwili koło mnie znalazł się ratownik na motocyklu, a potem ambulans.
Wstępne badanie, wywiad, co robiłem przez ostatnią dobę, co jadłem, co piłem no i wyszło, że zamiast wody piłem energetyki. Jednym duszkiem opróżniłem 1,5 litrową butelkę wody. Chcieli mnie zabrać do szpitala, ale od razu pomyślałem – a co z Junakiem? Kolejną propozycją było bym wynajął pokój w hotelu i odpoczął. Zgodziłem się bez oporów, a do hotelu eskortował mnie, na wszelki wypadek, ratownik na motocyklu. Na miejscu wziąłem tylko prysznic i spać.
Odpocząłem, za to włączył mi się syndrom powrotu do domu. Decyzja zapadła. Opuchlizna na nodze zeszła, czyli nie jest tak źle. W końcu zdałem klucze i zapakowałem się na Junaka. Na odjezdnym dostałem jeszcze dwie butelki wody zamiast śniadania.
Po trzech godzinach wypadł mi przystanek na tankowanie. Zerknąłem na nogę i od razu poprosiłem właściciela stacji aby sprowadził ambulans. Zamiast tego zostałem skierowany do kliniki znajdującej się 2 km od miejsca postoju. Zatem pojechałem przez puste miasto nieoświetlonymi ulicami – sceneria jak w dobrym horrorze. W klinice było ciemno i pusto, ale po naciśnięciu dzwonka zostałem wpuszczony. Dopiero po 30 minutach zeszła pielęgniarka i zabrała mnie na piętro, gdzie czekałem jeszcze godzinę na swoją kolejkę. Badanie krwi, EKG, oględziny i wywiad, w końcu padła diagnoza – infekcja. Położyli mnie do łóżka, podłączyli kroplówkę, dali zastrzyk w brzuch (prawdopodobnie antybiotyk) i zasnąłem. Obudziły mnie szepty nad głową po niemiecku. Chcę zadzwonić do żony, „ja ja no problem”, a tu bach zabierają mi telefon. W końcu zdeterminowany wypisałem się z tego „szpitala”. Na koniec pielęgniarka niestety pokazała mi co się działo za oknem – grzmoty, błyskawice i deszcz. Determinacja jednak wzięła górę. Nie takie bitwy Polacy wygrywali. Odpaliłem Junaka i ruszyłem w deszczu na autostradę. Miałem do pokonania ponad 450 km, które okazały się najkoszmarniejszymi w moim życiu.
Byłem cały przemoczony, dwa razy się przebierałem. 40 kilometrów przed Zgorzelcem, zatrzymałem się na stacji i poczułem, że ledwo chodzę. Kawa i ciepły obiad postawiły mnie na nogi na tyle by ostatnim skokiem przekroczyć granicę. Kilka kilometrów od niej znalazłem hotel gdzie wytargowałem niezłą cenę za pokój z łazienką, dostępem do internetu oraz TV i to wszystko po Polsku!
Przeczekałem kiepską pogodę i po solidnym odpoczynku, wymuszonym deszczem, pojechałem na ostatni etap.
Po drodze zahaczyłem też o siedzibę Almotu, gdzie czekała mnie niespodzianka w postaci części zamiennych do mojego Juanaka, które zniszczyłem na włoskiej drodze. Taki prezent po tylu przygodach to było coś! Na koniec pogawędziłem jeszcze z Prezesem AlMotu. Był bowiem bardzo ciekawy relacji z wyprawy, jak sprawował się motocykl, ile kilometrów przejechałem, jakie było spalanie, czy jestem zdrowy i cały.
Ostatni odcinek trasy obył się bez przygód. Ponad 600 km to dla nas (dla mnie i Junaka) tyle co nic. Po drodze, w okolicy Poznania Junak zaczął jednak szarpać. Wymieniam świece, ale okazało się, że wystarczyło zatankować… Być może do zbiornika dostała się odrobina wody.
Za mną ponad 6 tys. km, bagaż doświadczeń, nowe znajomości, nowe miejsca. Wystarczyły jednak dwa dni spokoju, a ja już planuję następną wyprawę. Tym razem Bałkany.