Oczami wyobraźni widziałem rozległą sawannę, gdzieniegdzie żyrafę, słonia czy lwią rodzinę i szutrowe, płaskie drogi. Rzeczywistość okazała się szokująco odmienna…
Na skróty:
W „śledzionie” Afryki
Na pomysł objechania „interioru” afrykańskiego nie wpadłem sam. Półtora roku temu, szwendając się wraz z Adrianem po himalajskim pograniczu Indii, Pakistanu i Chin, poznaliśmy sympatyczną grupę motocyklistów z Mozambiku i RPA. Niekwestionowany przywódca tej grupy – James Christie – powiedział wtedy: „Himalaje to dzicz? Przyjedźcie do Mozambiku, a ja pokażę wam dzikie regiony”.
Początkowo nie traktowaliśmy tego poważnie, ale w trakcie kilku himalajskich tygodni spędzonych razem pomysł zaczął nabierać kształtów. James zobowiązał się, że za rok udostępni nam swoje prywatne motocykle (ma ich kilka – same wyprawowe BMW), a koszty noclegów, jedzenia i paliwa pokryjemy sami. Taką propozycję trudno było odrzucić.
Fot. Lech Potyński, Adrian Kalinkiewicz
Fot. Lech Potyński, Adrian Kalinkiewicz
Do rozwiązania pozostał jedynie problem dojazdu. Z pomocą pospieszyło nam przedstawicielstwo BMW, które (w osobie Roberta Domańskiego) po długim molestowaniu uwierzyło, że wyprawa na starszawych GS-ach po Czarnym Lądzie może być dobrą promocją wizerunku firmy. Reszta wydawała się już łatwa. Niestety, jak mawia James, „Afryka jest nieprzewidywalna”, więc i nasza wyprawa, zapowiadająca się na łatwą przejażdżkę, okazała się chyba najtrudniejszym wyjazdem w moim życiu.
Gdy byliśmy już pewni wyjazdu, pół roku przed wyprawą zabraliśmy się do roboty. Dobrze, że daliśmy sobie ten czas, bo wycieczka po Mozambiku, Zambii, Namibii i Angoli wymaga dramatycznie długich przygotowań. Po pierwsze, trzeba się zaszczepić na różne dziwne choroby. Zdobycie żółtej książeczki szczepień, bez której nie wpuszczą cię np. do Angoli, kosztuje około „tysiaka” i zajmuje ze dwa miesiące! Wizę do Angoli zdobyć niemal tak samo trudno, jak w latach komunizmu do RFN. Pisemne zaproszenie, wyciąg z konta bankowego, wpłata 100 dolarów na specjalne konto gotówką i list intencyjny w języku portugalskim to tylko niektóre z dawno zapomnianych procedur wizowych.
Wizy do Mozambiku, Zambii, Namibii czy Malawi w Polsce się nie zdobędzie, bo państwa te nie mają u nas placówek dyplomatycznych. Ich załatwienie można zlecić wyspecjalizowanej agencji (znowu marnowanie czasu i pieniędzy), albo próbować szczęścia na granicach. My wybraliśmy tę drugą opcję, co – jak się później okazało – było decyzją determinującą przebieg naszej wyprawy i jej trasę.
Już zakup biletu lotniczego do Tete (miejscowość w Mozambiku) nastręczał trudności. O ile rejsowych samolotów do Johanesburga (przesiadka) jest całkiem sporo, to z lokalnymi połączeniami do niewielkich miejscowości jest już problem.
James wywiązał się w 110% z danego słowa. Maszyny były przygotowane wyprawowo, a nie turystycznie czy gadżeciarsko. I po tej przygodzie potrafię odróżnić prawdziwy motocykl wyprawowy od lanserskiego SUV-a. Są cztery podstawowe wyróżniki: wzmacniane felgi ze specjalnymi szprychami, powiększone zbiorniki paliwa, solidne gmole i akcesoryjne siodła porządnych marek. Motocykle Jamesa miały to wszystko.
Dodatkowymi, własnymi patentami Jamesa były: solidne łyżki do opon, nawiercone i przykręcone do stelaży kufrów, „plus” akumulatora wyprowadzony grubym kablem w łatwo dostępne miejsce (błogosławiliśmy w pewnym momencie ten patent) i specjalne pasy dodatkowo mocujące kufry do stelaży.
Startowaliśmy na trzech motocyklach: F 650GS Dakar, GS 1100 i F 800GS. W drodze dołączyli do nas kolesie z Zimbabwe, na GS 1100 i Hondzie AT 750. Większe motocykle miały zbiorniki paliwa Touratech po niemal 50 l, a „mały” Dakar dodatkowe Touratechy po 5 l przy kufrach. Mimo takich przygotowań, czasami nie starczało nam paliwa od stacji do stacji. Oprócz całego ekwipunku biwakowego, zabraliśmy ze sobą także pokaźne wyposażenie warsztatowe, które w drodze niestety kilka razy się przydało.
Nie mogę napisać, że byliśmy „w sercu” Afryki, bo z medycznego punktu widzenia nasza trasa przebiegała w centralno-dolnych (patrząc na mapę) partiach kontynentu, czyli tam, gdzie – wydaje mi się – u człowieka znajdziemy śledzionę. Mozambik i Zambia to jedne z najbiedniejszych krajów świata. Trudno się dziwić, że samoloty do niedużej miejscowości Tete latają rzadko. Biały człowiek nie bardzo ma tam czego szukać, a lokalesi wolą rowery, bo nie odbywają dalekich podróży.
Lotnisko to połać nawet równej i gładkiej trawy. Infrastrukturę można porównać do tej, jaka jest pod Kętrzynem. Tylko że Tete jest międzynarodowe, a Kętrzyn chyba nie.
Na lotnisku czekał na nas rozpromieniony James. Nie widzieliśmy się przecież rok. Jesteśmy więc w dobrych rękach i wierzymy, że nic złego nie może nam się już stać.
Tu należy się mały wtręt. James Christie to dżentelmen tuż przed siedemdziesiątką, kawaler z wyboru, emeryt, fotograf, motocyklista. W ciągu roku nawija po Afryce dziesiątki tysięcy kilometrów i zna tu chyba każdy kąt. W czasie podróży od Angoli po Malawi w każdej większej miejscowości sporo ludzi witało się z nim, jak z dobrym znajomym. Ze trzy lata temu James w ciągu 60 dni przejechał na swoim „Gieesie” z RPA do Egiptu i z powrotem.
My naszą afrykańską przygodę rozpoczęliśmy w połowie czerwca, czyli akurat w środku tamtejszej zimy. Całe szczęście, bo zimą temperatury dochodzą w tym rejonie do +35 st. C. Latem pewnie nie wytrzymałbym tu ani jednego dnia.
Wniebowzięci
W udziale przypadł mi najmniejszy, ale też niestety najwyższy motocykl – F 650GS Dakar z jakimś akcesoryjnym, podwyższonym jeszcze zawieszeniem. Przy moim wzroście (172 cm) i ukończonych już 50 latach to lekki dramat, ale jakoś zacząłem się przyzwyczajać.
James zaplanował etapy bardzo precyzyjnie i optymistycznie. Dzienne przebiegi niekiedy sięgały 750 km i wcale nie była to jakaś fanaberia. Zwyczajnie po drodze nie ma się gdzie zatrzymać!
Fot. Lech Potyński, Adrian Kalinkiewicz
Fot. Lech Potyński, Adrian Kalinkiewicz
Wyruszamy więc z Tete w kierunku Zambii jeszcze nocą, z ambitnym planem dotarcia do Lusaki. Niestety, James, jako bywalec, granice przekracza bezproblemowo, a my toniemy w powodzi papierzysk do wypełnienia. Wizy, opłaty, ubezpieczenia – to są procedury, o których już jakiś czas temu w UE zapomnieliśmy. Wszystko wygląda, jak na granicy Polski z NRD 30 lat temu, tyle tylko, że urzędnicy nie bardzo sobie radzą ze słowem pisanym.
Zmarnowaliśmy więc kilka godzin i musimy odrobinę zboczyć z kursu, żeby zanocować w bezpiecznym miejscu. W bezpiecznym, to znaczy z dala od miejscowej ludności. James wydaje się pod tym względem nieco przewrażliwiony, jednak po paru dniach podróży nam również udziela się podobny nastrój. Lokalesi zdecydowanie nie są nastawieni przychylnie, a biały człowiek, niezbyt często widywany w tych stronach, kojarzy im się raczej z zagrożeniem. Niestety, relacja ta działa w obie strony.
Już po trzech dniach wyprawy docieramy do Wodospadów Wiktorii, na granicy Zambii z Zimabwe. Uważane są za jeden z siedmiu cudów świata i nie ma w tym przesady. Na rozległym płaskowyżu ni stąd, ni zowąd pojawia się ogromna rozpadlina, w którą zjawiskowo wpada potężna Zambezi. Z Adrianem nie możemy odmówić sobie przyjemności i wynajmujemy mikrośmigłowiec, aby obejrzeć wodospad z lotu ptaka. Sto sześćdziesiąt dolarów od głowy za 15 minut lotu to może nie jest tanio, ale wiem, że już nigdy taka okazja się nie zdarzy. Jednorazowe szaleństwo odbije się nam potem czkawką, ale gdy lecimy, jesteśmy „wniebowzięci”, także duchowo.
Fot. Lech Potyński, Adrian Kalinkiewicz
Fot. Lech Potyński, Adrian Kalinkiewicz
Wodospady są znane w całym świecie, a turystów – jak na lekarstwo. Na okolicznym parkingu stoi jeden (słownie: jeden) autokar i ze trzy solidnie opancerzone kampery. A dalej cisza i spokój.
To samo na kempingu. Jesteśmy chyba jedynymi jego gośćmi. Kemping jest uroczo położony, tuż nad brzegiem rzeki, jednak nie mamy wielkiej ochoty zbliżać się do wody. Ewidentnie zainteresowały się nami miejscowe krokodyle, a Adriana chcą zadeptać niezadowolone z naszej wizyty słonie. Tu dopiero przekonujemy się, że z afrykańskimi zwierzętami nie ma żartów. Jakiś czas potem nad Zambezi jesteśmy świadkami, jak ociężały hipopotam niemal łamie w pół czółno z przeprawiającym się przez wodę ludźmi. Od tamtej chwili staramy się unikać jakichkolwiek zbliżeń z fauną. Nawet lokalne pawiany (baboons) potrafią dotkliwie pokąsać, nie mówiąc już o jadowitych mrówkach czy muchach tse-tse.
Fot. Lech Potyński, Adrian Kalinkiewicz
Fot. Lech Potyński, Adrian Kalinkiewicz
Od Livingstone do granicy z Namibią jest już tylko kilka setek kilometrów. Ostrzymy sobie zęby na ten kraj, głównie ze względu na ciekawe obyczaje tamtejszej ludności i sławną urodę dziewczyn. Jednak na granicy przeżywamy prawdziwy szok. Nie dostaniemy wizy do Namibii i nic na to nie poradzimy, groźbą, prośbą i próbą przekupstwa. W Polsce uzyskaliśmy informację, że wizę można zdobyć na granicy, na co urzędnik odpowiada: „być może można, ale nie na tej…”
Mimo że Zambia ma kilkaset kilometrów granicy z Angolą (właściwym celem naszej podróży), w zasadzie nie ma między tymi państwami ani jednej drogi i dostać się można tylko przez Namibię. Po głowach chodzą nam jakieś szalone plany, ale James szybko wybija nam je z głowy. Tu naprawdę nie ma żartów: więzienia są bardzo ciężkie, ludzkie życie nie jest zbytnio szanowane, więc lepiej nie ryzykować.
Co tu robić z tak pięknie rozpoczętą wyprawą? Po chwili zastanowienia mamy nowy plan: zmieniamy kierunek i skoczymy do Malawi, a jak starczy czasu, to i do Tanzanii. Jest tylko jeden problem – w Zambii nie ma wielu dróg i żeby zmienić kierunek, musimy dotrzeć do najbliższego skrzyżowania – to jakieś 800 km, aż za Lusaką.
Mamy też inny problem. W niemal 20-letnim GS-ie 1100 Adriana pojawia się delikatny stukot w dyfrze. Do stukotu po kilku dniach dołączy wyciek oleju, a pod koniec wyprawy łomot mielonego, centralnego łożyska oznajmi koniec zabawy dla tego motocykla. Na razie jednak jedziemy, tylko nieco wolniej. Po drodze spotykamy dwóch kolesi Jamesa z Zimbabwe, którzy nie zrażeni zmianami trasy wyprawy postanawiają nam towarzyszyć. Blaze i Ciril to superwyluzowani goście, którzy na równi kochają Afrykę, jak i motocykle. Chwilowo nigdzie im się nie spieszy, więc jedziemy razem.
Nic to dosłownie nic
Jednak żeby dostać się do Malawi i nad słynne jezioro Nyasa, znowu musimy walczyć o wizy. Można je dostać tylko w Lusace, w dodatku po czterodniowym oczekiwaniu. Taka wersja wydarzeń w ogóle nie wchodzi w grę, więc w ambasadzie tak długo błagamy, jęczymy, ściemniamy i płaczemy, aż zniecierpliwiona urzędniczka wystawia nam promesę wizy, na podstawie której wjedziemy do Lilongwe i otrzymamy wizy.
Po drodze zahaczamy o park narodowy oddalony o ok. 120 km od Cipaty. Tu znowu pomagają nam znajomości Jamesa. Od zaprzyjaźnionego Hindusa pożyczamy Landcruisera i całą paczką jedziemy zwiedzać park. Ze względu na bezpieczeństwo, wjazd czymkolwiek innym, niż samochodem, jest zabroniony. Chodzi oczywiście o bezpieczeństwo turystów, którzy spacerując pieszo lub jadąc na rowerze czy motocyklu, mogliby być zjedzeni przez parkową zwierzynę. Po dwóch dniach takiej włóczęgi mamy już dość widoku tysięcy antylop, żyraf, krokodyli, słoni i wszelkiego rodzaju drobiu. Wracamy na szlak.
Na granicy Mozambiku i Malawi (znowu wizy, opłaty i ubezpieczenia) pęka mi coś w tylnym amortyzatorze. Motocykl osiada o dobrych 20 cm i dalsza trasę pokonuję na „sztywnym tyle”, bo nie ma czasu na naprawę. Obijając sobie siedzenie pobieramy wizy i jedziemy kolejnych kilka setek kilometrów nad jezioro, przez miejscowych zwane Malawi, przez całą resztę – Nyasa. Tu zakładamy bazę i metodami ginekologicznymi wydłubujemy z GS-a tylny element resorująco-tłumiący. Okazuje się, że pękł aluminiowy kielich podtrzymujący sprężynę.
James z Blazem wyruszają na poszukiwania tokarza, a my z Cirilem miło spędzamy czas na opowieściach o Afryce i kąpielach w kryształowo czystych wodach jeziora. Miejscowa ludność patrzy na nas jak na idiotów. Kąpać się w środku zimy? Tłumaczymy im, że dla nas woda o temperaturze 26 st. C jest raczej ciepła i nie dostaniemy zapalenia płuc. Chyba nam nie wierzą. Po trzech dniach stacjonowania w tym superurokliwym miejscu i naprawie motocykla (znalazł się w końcu tokarz w odległości ok. 130 km) ruszamy w dalszą podróż.
Malawi jest zdecydowanie gęściej zaludnione niż Mozambik czy Zambia, więc prawdopodobieństwo kolizji z rowerem na drodze staje się coraz większe. Musimy znacznie zwolnić i zachować szczególną ostrożność. Miejscowi dość swobodnie korzystają z dróg, a o przepisach ruchu pewnie nigdy tu nie słyszano.
Fot. Lech Potyński
Fot. Lech Potyński
Po drodze, w niewyjaśnionych okolicznościach pęka w moim motocyklu boczny podnóżek, a koło Adrianowego GS-a omal nie odpada z powodu zniszczonego łożyska. Maszynę porzucamy „w krzakach”, czyli u kolejnego znajomego Jamesa. Ściskamy się na czterech motocyklach i tak kończymy wyprawę w Tete.
Szczupłość miejsca nie pozwala opisać tu wszystkich naszych przypadków, jednak chciałbym podzielić się jeszcze kilkoma uwagami, przydatnymi dla tych, którzy chcieliby odwiedzić tamte strony.
Fot. Lech Potyński
Fot. Lech Potyński
James mówił przed podróżą, że to będzie tylko jazda, bo po drodze nie ma nic. Miał rację. Kraje, po których podróżowaliśmy, są bardzo słabo zaludnione i mają bardzo słabą infrastrukturę. Nic to dosłownie znaczy nic. Setki kilometrów płaskiej, prostej drogi wyciętej w buszu. Żadnych wiosek, sklepów, hoteli czy tym bardziej stacji benzynowych.
Fot. Adrian Kalinkiewicz
Fot. Adrian Kalinkiewicz
Busz występuje w trzech stanach skupienia: zwykły, płonący (da radę przez to przejechać) oraz spalony (na zmianę). Tubylcy przez tysiące lat nie musieli stawiać trwałych konstrukcji, więc nie ma zabytków do zwiedzania. Nie ma zabytków – nie ma turystów. Nie ma turystów – nie ma sklepów z pamiątkami, hoteli, bankomatów itp. Wszystko, począwszy od najmniejszej mrówki, przez inne robale, krokodyle, na lokalesach kończąc, zechce cię zjeść. Może nie od razu w całości, ale przynajmniej spróbować.
Dolar jest tu bogiem – mawiał James. O jakimś euro w ogóle nie słyszeli. Liczy się tylko gotówka, a wszystkie bankomaty w tych krajach da się policzyć na palcach jednej ręki. Jednym słowem – gotówkę trzeba wozić ze sobą i to – niestety – w dużych ilościach.
Afryka to dwa światy – białego i czarnego człowieka. Biały – pogardliwie zwany mzungu – za wszystko płaci wielokrotnie więcej, niż czarny. Bo wiadomo – ma pieniądze. Paliwo – powyżej 2 $/l, pole namiotowe (Wodospady Wiktorii) – 35$ za noc od osoby, wizy – od 50 do 120 $. Oprócz tego „obowiązkowe ubezpieczenia” i wymuszanie łapówek.
Nawet nie próbujcie zbaczać z głównych dróg. Lokalne są tylko piaszczysto-szutrowe, prowadzą donikąd, a mocno obciążone wyprawówki nie są w stanie ich pokonać. Prędkość spada do 40 km/h, a wywrotki są nieuniknione. Dużego GS-a z 50-litrowym Touratechem i kompletem kufrów we dwie osoby w grząskim piachu nie da się podnieść.
Jeżeli to możliwe – wybierajcie się w podróż z gośćmi znającymi Afrykę, takimi jak James. Oszczędzi to sporo kłopotów i wydatków, pozwoli zobaczyć rzeczywiście ciekawe miejsca, poznać fantastycznych ludzi i przeżyć w miarę bezpiecznie prawdziwą przygodę.
Publikacja Świat Motocykli 11/2013.
Zobacz także
Nowość: BMW R 1200GS Adventure [dużo zdjęć]
Fot. BMW
Motocyklowa wyprawa w Himalaje, czyli buszowanie po strychu świata
Fot. Lech Potyński