Tylu motocyklistów jeździ do Rumunii, że taka wyprawa to nie sensacja. Ale odbyła się na osiemdziesięcioletnich Harleyach. Jeśli ktoś się waha podróżować zabytkowym motocyklem, to może ta relacja ułatwi mu podjęcie decyzji.
Na skróty:
Osiemdziesiąt lat wibracji
Plany wyjazdu snuliśmy już od trzech lat, lecz zawsze coś stawało na przeszkodzie. Ostatecznie, za organizację zabrał się Rysiek Brodziak i wyznaczył nienaruszalny termin ? tydzień z Bożym Ciałem. Termin dobry, choć trochę krótko, jak na planowaną trasę, ale w sprzyjających okolicznościach do wykonania. Znam go od prawie trzydziestu lat. Byliśmy razem w Austrii, Czechach, Szkocji, na Wyspie Man – zawsze na zabytkach (np. na Sokołach 1000). Ten fakt pozwolił mi wyluzować się i przestać myśleć o przygotowaniach do tego stopnia, że nawet mapy nie kupiłem.
Rutyna powoli mnie zżera. Wielokrotne, dalekie i bezproblemowo pokonywane trasy uśpiły moją czujność i pakować zacząłem się właściwie dopiero, gdy usłyszałem odgłosy nadjeżdżających motocykli. Aby do mnie dojechać, trzeba pokonać dwa spore wzniesienia. Ponieważ okolica jest odludna, nadjeżdżające motocykle słychać z daleka.
Wraz z Ryśkiem (Harley VLD 1936) przyjechały jeszcze trzy motocykle z Brzegu, prowadzone przez Agnieszkę (Harley VLD 1935), Mariusza (Yamaha Wild Star) i Krzyśka (BMW K100). Potem dotarł jeszcze Marcin (Harley VLD 1934) z Warszawy. Dla nich to był pierwszy nocleg w trasie. Co się robi po przejechaniu czterystu kilometrów na Harleyu VLD z 1936 roku? Pije się piwo? Tak jest zazwyczaj, ale tym razem pierwsze miejsce w kolejce zajęła uszkodzona prądnica Ryśka, którą trzeba było usprawnić. Ot, jakieś połączenie, obluzowane prawie osiemdziesięcioma latami wibracji.
Cewka od „malucha”
Następnego dnia obraliśmy kierunek – Barwinek i Słowacja. Czy kiedykolwiek wcześniej cztery Harleye VLD przekraczały zespołowo polską granicę? Z pewnością robiły to np. BMW R-12, nawet w dużo większym zespole. Dziadek mi opowiadał… Podróżowanie zabytkami jest zajęciem mało popularnym, więc przypuszczam, że było to po raz pierwszy.
Przez Słowację przelecieliśmy bezproblemowo – nie licząc rozprutej sakwy, której szwy nie wytrzymały ciężaru narzędzi. Na usprawiedliwienie dodam, że sakwa była japońska i wymęczona. Nieoceniona srebrna taśma załatwiła sprawę w trzy minuty. Podobno mają ją też na statkach kosmicznych jako obowiązkowe wyposażenie skrzynki z narzędziami.
Im dalej od domu, tym cieplej i, jak na moje wymagania, o dziesięć stopni za ciepło. Węgry również nie zajęły nam wiele czasu, aż do pewnego tankowania, po którym mój motocykl nie miał ochoty zapalić. Jak ostygł, to zapalił i tak miał przez następne kilka dni. Problemy ustąpiły po wymianie cewki na „maluchową”.
Spuchnięte pływaki, bagażnik do spawania
Pierwszy nocleg w przygranicznym, rumuńskim Satu Mare, znaleźliśmy w miłym hotelu, namierzonym bez problemu. Tak już było zawsze – hotele, pensjonaty czy motele znajdowały się w odpowiednim miejscu i czasie. Wieźliśmy ze sobą cały sprzęt biwakowy, ale okazał się zbędnym obciążeniem. Zawsze znajdowaliśmy hotel w cenie 50-70 zł za dobę (ten droższy ze śniadaniem).
Plan podróży był prosty: przede wszystkim przejechać tzw. Transalpinę (najwyżej położoną drogę w Rumunii, wspinającą się na ponad 2 tys. m n.p.m. – red.) i drogę Transfogaraską (tylko odrobinę niżej położoną – red.). Obie trasy wiodą przez Karpaty i są ulubionym celem dla dziesiątek motocyklistów, tym liczniej obecnych na drodze, im bliżej celu byliśmy.
Kolejnym interesującym miejscem miała być Transylwania. Aby zrealizować zamierzenia, z Satu Mare musimy jechać trasą Cluj Napoca, Turda, Alba Julia, Sebes, po drodze zwiedzając atrakcje rekomendowane w przewodniku Pascala. Musimy codziennie przejechać około trzystu kilometrów, aby utrzymać się w czasie. Udaje nam się to pomimo drobnych awarii dręczących nas po drodze.
Głównym źródłem tych kłopotów był, niestety, mój Harley VLD z 1934 roku, w którym, poza zmianą cewki, musiałem kilkakrotnie czyścić przewód paliwa (zapychany przez łuszczącą się żywicę zabezpieczającą zbiornik od środka), wymienić spuchnięty pływak w gaźniku i naprawić naruszone mocowanie siedzenia, którego śruby nie wytrzymały pokonywanych wertepów. Aby zrzucić z siebie część winy, dodam, że Yamaha Mariusza też nie wytrzymała i musieliśmy spawać tylny element przykręcany do ramy, mający za zadanie podtrzymać błotnik i bagażnik.
Do tego jeszcze: zablokowane łożysko w tylnym kole Ryśka (wymagało jedynie regulacji), wyłamany słupek w koszu sprzęgłowym, kłopoty z „kapciem” u Marcina i pod sam koniec spuchnięty pływak w gaźniku jego motocykla. To zastanawiające, że wykonane w USA pływaki z korka jeżdżą po świecie latami nie sprawiając problemów, a puchną dopiero zalane polską i – jak się okazuje – rumuńską benzyną…
Beskidy w skali XXL
Zwiedziliśmy wąwóz w Turdzie, jaskinie w okolicy Cluj Napoca i cytadelę w Alba Julia. Tak dotarliśmy do Sebes, gdzie przed nami wyrosło pierwsze zadanie do wykonania – Transalpina. W zasadzie nic takiego, musimy tylko zatankować dodatkowe kanistry. Nie przejedziemy bez tego, bo dystans do następnej stacji zbliża się do zasięgu naszych Harleyów, które trzeba poić co 150-170 kilometrów.
Słyszeliśmy wiele o drodze wijącej się przed nami i nadszedł czas weryfikacji opowieści. Zatankowani na podejrzanej stacyjce, gdzie właściciel kasuje od razu wynik tankowania, nie wydaje paragonów, każe zmieniać dystrybutor, ruszyliśmy dalej, pozdrawiając co chwilę mijanych „gieesiaków”. Po przejechaniu kilku kilometrów na świeżej benzynie motocykle zrobiły się jakieś „nieswoje”…
Droga ma bardzo dobrą nawierzchnię, wije się przez las niekończącymi się serpentynami. Można ją porównać do niektórych, beskidzkich dróg, z tą różnicą, że jest niemal pusta i bardzo długa. Oczekiwane trudności nie pojawiły się. Jedyny przerywnik stanowiły maszyny drogowe asfaltujące ostatnie resztki starej drogi, na której jeszcze kilka lat temu można było zobaczyć holujące się pod górę samochody terenowe. Zjazd z przełęczy był tak wariacki, jak mozolne było wspinanie się pod górę. Tego typu drogi wyzwalają w zdrowym motocykliście efekt odwijania do granic możliwości, próby „zamknięcia” opony, odjechania koledze siedzącemu na ogonie o kilka choćby metrów. I nie ma znaczenia, że z podłóg idą iskry, bagaż telepie się na bagażniku, hamulce zaczynają śmierdzieć, a pierwsza cyfra peselu to piątka. Śmierdzące hamulce nabrały znaczenia dopiero, gdy naprawdę chciałem się zatrzymać – ostatnie dziesięć metrów wzięły na siebie podeszwy moich butów. Taki smaczek weterańskiego podróżowania…
Z Transalpiny na bite dukty
Transalpina okazała się łatwą, malowniczą, górską drogą, której dawne trudności odeszły do historii. Dużo większe problemy spotkały nas, kiedy próbując omijać główne drogi, zapuściliśmy się w zupełnie inną krainę. Niezły dotychczas asfalt ustąpił miejsca bitym duktom prowadzącym do biednych wiosek. Omijanie dziur i jazda na stojąco przez kilkadziesiąt kilometrów zakończyły się dramatycznie stromym podjazdem, który musieliśmy pokonać z pełnym gazem, wyrzucając spod koła luźne kamienie i ryzykując efektowną glebę. Zawahanie się i zatrzymanie motocykla musiałoby się zakończyć sturlaniem się w dół i ponowną próbą podjazdu.
Chwilę wcześniej jacyś tubylcy zatrzymywali nas krzycząc, że nie ma przejazdu. Nie mieli racji. Wszyscy wjechali (nawet niskopodwoziowe BMW K100). Nie było innego wyjścia.
Na zamku Draculi
Kolejny nocleg wypadł nam w Poienari, u podnóża góry, na której stoją resztki warowni słynnego Draculi (tego prawdziwego, nie opisywanego w książkach i filmach – chociaż będącego pierwowzorem postaci z nich znanej). To też początek drogi przez Fogarasze, zbudowanej przez Ceausescu chyba jako rodzaj prywatnej „piramidy”, bez znaczenia transportowego. Jest natomiast mekką motocyklistów szukających górskich wrażeń.
Zatrzymaliśmy się w hotelu prowadzonym przez Niemkę – bardzo przyzwoitym, z restauracją oferującą lokalne wino. Nocując w miejscu nasyconym historią, spróbowałem poczytać, kim był Vlad Palownik, opisywany jako krwawy psychopata z lubością nawlekający ludzi na pal. Polecam wszystkim poznanie życiorysu Draculi – króla wołoskiego, zdecydowanego polityka broniącego swej ziemi przed imperium osmańskim. A palowanie? Okazało się ostateczną bronią psychologiczną, skuteczną w beznadziejnej sytuacji.
Rano wspięliśmy się do ruin zamku. Zwarta, niewielka budowla, posadowiona na skalnym urwisku, robi duże wrażenie (podobnie jak zaczajony w krzakach bileter).
Na jednym cylindrze
Pojechaliśmy dalej, wspinając się od pierwszych metrów. Droga Transfogaraska jest przejezdna (prawie na pewno) w lipcu i sierpniu. W czerwcu, w górnej części, wciąż może zalegać śnieg, a we wrześniu już może zacząć padać.
Tuż przed przełęczą, szczytowym punktem trasy, drogę zatarasowała nam śnieżna zaspa i tunel zamknięty żelaznymi wrotami ze względu na jakieś osuwisko w środku. Nieplanowany powrót wydłużył nam drogę do Sibiu o ponad sto pięćdziesiąt kilometrów, ale feeria obrazów, jakie mogliśmy podziwiać, była tego warta. Ten odcinek był, niestety, początkiem poważnych problemów z moim motocyklem. Ciche dzwonienie z przedniego cylindra, które słyszałem od dwóch lat (pojawiało się raz na jakiś czas), podczas wyprzedzania jakiegoś tira przeszło w głośny łomot. Trzeba było zatrzymać motocykl. Pozostali pognali do przodu.
Diagnoza mogła być tylko jedna: sworzeń tłoka w pierwszym cylindrze ma dość. Na szczęście nocleg znaleźliśmy dwa kilometry od miejsca awarii. Zadzwoniłem do domu po ratunek. Choć sama awaria była banalna, jej usunięcie zajęłoby sporo czasu. Rankiem zrealizowałem pomysł, który zrodził się w nocy: wykręciłem świecę z uszkodzonego cylindra, aby odciążyć cały układ. Po uruchomieniu hałas z silnika ustał, ale zastąpił go świst powietrza wyrzucanego z otworu po świecy. I ruszyłem na spotkanie ratunkowej lawety.
Awaryjny powrót
W porywach jechałem nawet siedemdziesiątką. Motocykl wydawał przy tym odgłosy, jak pośpieszny parowóz, a ja pokrywałem się olejem wyrzucanym przez tłok na zewnątrz. W okropnym upale musiałem zatrzymywać się na długie studzenie silnika po męczących podjazdach. Przejechałem w ten sposób jeszcze trzysta kilometrów i tylko sto brakowało do Satu Mare, gdzie w znajomym hotelu znów wszyscy zatrzymaliśmy się na noc. Resztę przejechałem już samochodem wraz z żoną (tak załatwiłem jej jednodniowe wakacje w Rumunii), ciągnąc na lawetce umęczonego Harleya. Ale – mój stary VL-u – jestem pewien, że gdybyś musiał, to jakoś dociągnęlibyśmy do domu!
Wieczorem znów spotkaliśmy się całą ekipą w moim gospodarstwie. Dziękuję Wam, towarzysze, za pomoc w trasie, cierpliwość przy studzeniu cewki, wsparcie psychiczne w trudniejszych momentach i wspaniałą atmosferę podczas podróży. Szczególne uznanie należy się Agnieszce, od której niejeden mógłby uczyć się motocyklizmu. A Transylwanię, na którą zabrakło czasu, zwiedzimy następnym razem.
Zobacz także:
Harley-Davidson na rok 2013 | Street Bob
Harley-Davidson na rok 2013 | Street Bob
Fot. Harley-Davidson
Harley-Davidson XL 1200V Seventy-Two kontra XL 1200X Forty-Eight
Harley-Davidson XL 1200V Seventy-Two kontra XL 1200X Forty-Eight