Dobry argument Początkowo planowaliśmy podróż na dwóch motocyklach. Za zawrotną sumę 2000 dolarów kupiliśmy w Manali dwa używane Enfieldy. Lecz wypadek Doroty, z którego tylko cudem wyszła bez najmniejszego draśnięcia, a potem skręcony na prostej drodze staw skokowy skutecznie uniemożliwiły jej występ w roli kierowcy. Byliśmy zmuszeni do pozostawienia drugiej Electry u naszych przyjaciół w […]

Dobry argument

Za horyzont | Spod Himalajów na plaże Goi

Początkowo planowaliśmy podróż na dwóch motocyklach. Za zawrotną sumę 2000 dolarów kupiliśmy w Manali dwa używane Enfieldy. Lecz wypadek Doroty, z którego tylko cudem wyszła bez najmniejszego draśnięcia, a potem skręcony na prostej drodze staw skokowy skutecznie uniemożliwiły jej występ w roli kierowcy. Byliśmy zmuszeni do pozostawienia drugiej Electry u naszych przyjaciół w wiosce Vashisht, trzy kilometry od Manali. Długo trwały przymiarki, co zabrać ze sobą w tak długą podróż na jednym motocyklu, a co zostawić u Kabira, jednego z hinduskich druhów.

Za cel naszej podróży obraliśmy Goę. To maleńki stan na południu Indii, dawne zamorskie terytorium portugalskie, słynące z pięknych plaż, taniego alkoholu, papierosów i… benzyny. O ile generalnie w Indiach płaciliśmy ok. 70 rupii za litr (a 1 dolar to 62 rupie), o tyle w Goi o 20 rupii taniej!

30-40 lat temu Goa była rajem dla hipisów, „plecakarzy” ze skromniejszym portfelem, luzaków wszelkiego autoramentu. Szczyt sezonu przypadał tam na okres Bożego Narodzenia i Nowego Roku, kiedy to do Goi zjeżdżał ponoć cały świat! My mieliśmy ponad miesiąc na dotarcie do tamtejszych plaż! Dodatkowym argumentem, przemawiającym za wyborem tego kierunku, była pogłoska o dobrych cenach, jakie można tam uzyskać przy sprzedaży Enfielda.

Za horyzont | Spod Himalajów na plaże Goi

Barbarzyńskie obyczaje

Za horyzont | Spod Himalajów na plaże Goi

Klasyczna trasa z Manali w stronę Goi wiedzie przez Delhi, ale chcieliśmy uniknąć spotkania z zatłoczoną stolicą, dlatego wybraliśmy drogę przez Pendżab. Dodatkowo wizyta w Amritsarze – świętym mieście sikhów – była atrakcyjną odmianą po miesiącach oglądania buddyjskich klasztorów w Ladakhu. Tłumy wiernych – wydawało się, że wyznawców przeróżnych religii – modliły się, medytowały i dokonywały ablucji w cudownych wodach sztucznego stawu, na środku którego wzniesiono Złotą Świątynię.

Traktowano nas na równi z innymi pątnikami. Po zwiedzeniu całego kompleksu świątynnego mogliśmy skosztować wegetariańskiego posiłku, jaki dla tysięcy pielgrzymów przygotowywała non stop kuchnia prowadzona przez woluntariuszy. Tak jak wejście do Złotej Świątyni, również „popas” czy nocleg w kilkusetosobowym domu pielgrzyma były darmowe!

Za horyzont | Spod Himalajów na plaże Goi

Osiołek, spętany łańcuchami, pokrywał się ulicznym kurzem, zaparkowany tuż przed drzwiami wejściowymi naszego hotelu. Wszędzie było blisko, a jazda po niemiłosiernie zatłoczonym Amritsarze stanowiła przyjemność tylko przez pierwsze pół godziny (bo potem – przeistaczała się w walkę o życie). Po kilku dniach w niesamowitej, uświęconej atmosferze, bez jazdy, zatęskniliśmy za pokrytą czarnym skajem kanapą Enfielda.

Wjechaliśmy na Wielką Pustynię Indyjską. Na szosie, niemal fantastycznej w porównaniu z himalajskimi wertepami, uzmysłowiliśmy sobie jeden fakt, a właściwie paradoks: im lepsza nawierzchnia, tym większe niebezpieczeństwo na drodze.

Największym zagrożeniem były ciężarówki, dominujące na indyjskich szosach. Ich kierowcy jakby nie zauważali innych pojazdów, zwłaszcza motocykli. Bezceremonialnie zajeżdżali nam drogę, zajmowali nasz pas ruchu i jedynie bezwzględne podporządkowanie się tym barbarzyńskim obyczajom pozwalało nam docierać co wieczór do celu. A przejechane odcinki rzadko przekraczały 300 km dziennie.

Nie tylko nieobliczalni kierowcy stanowili permanentne zagrożenie. Potężne wyrwy w eleganckim na pozór asfalcie, zwierzęta – w tym wielbłądy – pojawiające się znienacka na naszej trajektorii czy pojazdy sunące pod prąd na autostradzie, wprost na nas – to była normalka. Do tego coraz większy upał, smród spalin i hałas dokuczliwy, mimo że uszy chroniły nam przecież solidne kaski Shoei – to wszystko skutecznie uniemożliwiało pokonywanie większych dystansów.

Klakson za przewodnika

Za horyzont | Spod Himalajów na plaże Goi

Pierwszym prawdziwie radżasthańskim miastem było Bikaner. Gościnny Vinayak Guest House za jedyne 8 dolarów dziennie dał nam schronienie w eleganckim pokoju a naszemu Osiołkowi – co ważne – na zamykanym na noc parkingu.

Miasto, słynące głównie z potężnego fortu Junagarh, zafascynowało nas również wąziutkimi uliczkami starówki. Przy przeciskaniu się pomiędzy rikszami, pieszymi, innymi motocyklami, krowami, kozami, straganami dodatkowo torowałem sobie drogę potężnie brzmiącym klaksonem. Wsparcie ryczącego silnika i dziurawego, heavymetalowo brzmiącego tłumika tylko odrobinę poprawiało możliwość poruszania się. O milimetry ocieraliśmy się o niezliczone przeszkody – martwe i ożywione.

Za horyzont | Spod Himalajów na plaże Goi

Po półgodzinnym lawirowaniu w takiej ciżbie na moim podkoszulku trudno było znaleźć suche miejsce. Lecz, o dziwo, cały ten pozorny chaos kierował się jakby swoimi prawami. Nikt nie przeklinał, nie wygrażał innym, nie rzucał złowieszczych spojrzeń. Za to każdy starał się przecisnąć o choćby kilka centymetrów do przodu, nieustannie wspomagając swe starania klaksonem.

Jakże cudowną odmianą była droga do Dżajsalmer, bajkowego, magicznego, przesiąkniętego historią miasta 330 km od Bikaner. Płaska, prosta, ze znakomitym asfaltem i niewielkim ruchem cieszyć mogła każdego kierowcę. Jedynie monotonny, pustynny krajobraz powodował znużenie.

Przeżycie warte niewygód

Za horyzont | Spod Himalajów na plaże Goi

Dżajsalmer – Golden City – to miasto żywcem wyjęte z „Baśni z 1001 nocy”. Przepiękne, bogato rzeźbione havele – domy-pałace – zbudowane przed wiekami ze złocistego piaskowca, świadczyły o potędze gospodarczej ośrodka i jego mieszkańców, głównie kupców. Wzniesione w ważnym punkcie jedwabnego szlaku, pośrodku pustyni Thar, pozbawione wody, deszczu, cienia – Dżajsalmer potrafiło ujarzmić przyrodę. Mieszkańcy dostosowali tryb życia do surowego, pustynnego, upalnego klimatu.

Za horyzont | Spod Himalajów na plaże Goi

Otoczony bardzo grubym kamiennym murem fort, stojący na szczycie wzgórza Trikuta, mieści zarówno pałac królewski jak i liczne świątynie dżinijskie oraz stare budynki mieszkalne. Nas urzekły fantastyczne havele, zbudowane ze złotego piaskowca, które przerobione zostały na hotele i zajazdy. Choć na pierwszy rzut oka wyglądały, jakby były pięciogwiazdkowymi „pałacami”, okazywały się gościńcami, w których można było dostać pokój za 15 dolarów! Szukanie noclegu było jak spacer po muzeach!

W Dżajsalmer najlepiej z motocykla przesiąść się na wielbłąda i okoliczne wydmy przemierzyć na jego grzbiecie. Każdy hotel ma w swojej ofercie „camel safari”. Za 20 dolarów można wykupić dwu-dniową mordęgę na jednogarbnym zwierzaku. Nie wahaliśmy się ani chwili. Nasz Zielony Osiołek nie miał może za wygodnej kanapy, lecz była ona królewsko miękka i przyjazna w porównaniu z siedziskiem przypiętym do grzbietu dromadera. Za to noc na pustyni, pomiędzy wydmami, pod milionami gwiazd, w towarzystwie stada garbusów, była przeżyciem wartym każdej niewygody.

Tam gdzie był Bond

Za horyzont | Spod Himalajów na plaże Goi

W Indiach święte mogą być nie tylko krowy. Przekonaliśmy się o tym w miasteczku Deshnok, w którym znajduje się świątynia Karni Maty. Tu nie bogowie hinduscy otaczani są największą czcią, lecz… szczury, „urzędujące” tu bez krępacji.

Robiło się coraz cieplej, ale i tak korzystaliśmy z dobrodziejstwa klimatu. Kiedy wjechaliśmy do Jodhpur, w Polsce świętowano Barbórkę. Grudzień i styczeń to najlepsze miesiące na motocyklową podróż po Radżasthanie. Temperatura w dzień oscylowała pomiędzy 25 a 30stopni, zaś noce były niemal rześkie. W czerwcu jechalibyśmy chyba tylko w stringach i czapeczce z plastikowym śmigiełkiem zamiast kasku.

Błękitne Miasto, bo takim mianem określane jest Jodhpur, rzeczywiście przywitało nas malowanymi na niebiesko ścianami domów, niesamowitymi korkami, smogiem na wąskich uliczkach starego miasta, licznymi weselami celebrowanymi na ulicach i najtańszymi jak dotąd noclegami. Elegancki pokój z łazienką i tarasem na dachu, z zapierającym dech widokiem na twierdzę Mehrangarh, kosztował nas zaledwie niecałe 5 dolarów za dobę. Takich cen już się w świecie raczej nie spotyka.

Za horyzont | Spod Himalajów na plaże Goi

Indie, goniące gospodarczo świat zachodni, zmieniają także swoją politykę cenową. Na szczęście indyjskie miasta, oblegane przez turystów, mają ofertę nie tylko dla biznesmenów z opasłymi portfelami. A Radżasthan jest jednym ze stanów najbardziej przyjaznych białemu turyście z plecakiem. Moglibyśmy tu jeździć miesiącami, spotykać niezmiernie przyjaznych ludzi, nie zważając na kalorie kosztować charakterystycznej kuchni, zwłaszcza słodkości i podziwiać bogactwa pustynnych miast. Lecz nas już gnało w stronę oceanu.

Na pożegnanie z magicznym Radżastanem zawitaliśmy do Udaipuru. Urzekł nas nie majestatyczną twierdzą, jak poprzednie miasta, lecz bogactwem i urodą pałaców, wśród których wyróżnił się zwłaszcza ten zbudowany pośrodku jeziora Pichola. Sławę miasta ugruntował Roger Moore, kiedy jako agent 007 szalał po jego wąskich uliczkach, łamał serca pięknym kobietom w luksusowym Lake Palace czy też skutecznie wychodził z opresji po uwięzieniu w Monsoon Palace, bajecznie położonym na wzgórzu. Film „Ośmiorniczka” wszedł na stałe do repertuaru zabawiającego gości w każdym chyba hotelu w Udaipurze.

Okrutny wyrok

Za horyzont | Spod Himalajów na plaże Goi

Dalsza droga na południe pozbawiona już była radżasthańskiego uroku. Jakby dla równowagi, przybywało nam za to emocji zupełnie innego rodzaju. Wymiana części, dokręcanie śrub, czyszczenie świecy i gaźnika czy spawanie kosza bagażowego – to był niemal codzienny rytuał. Jednak któregoś wieczoru Zielony Osiołek zaczął nagle słabnąć, straszyć przegrzanym silnikiem i do fachowca pojechał już w charakterze pasażera, na pace wynajętej ciężarówki. Lecz nawet serwis Royal Enfield nie zdiagnozował usterki do końca. Podleczony, kolejny raz padł po 200 kilometrach.

Objawy były te same: spadek mocy, brak kompresji, niemożność uruchomienia. Ręce nam opadały, kiedy codziennie wyjeżdżał z kolejnego warsztatu z opinią „sprawny”, aby po kilku godzinach znów znaleźć się na samochodzie lokalnej „pomocy drogowej”. Po dotarciu do Daman trafiliśmy na mechanika, nad warsztatem którego widniał napis: „Royal Enfield Specialist”. Muzułmański mistrz odważył się wydać okrutny, lecz trafny werdykt: „Trzeba rozebrać cały silnik, dokonać właściwie remontu kapitalnego, wymienić filtry i olej. A na dokładkę tylną zębatkę, łańcuch i łożyska w obu kołach”.

W Polsce taka operacja przetrzepałaby portfel bezlitośnie. W Indiach za wszystko, łącznie z pomocą drogową, zapłaciliśmy zaledwie 200 złotych. Nie chciało nam się za bardzo brudzić rąk, bo w każdej wiosce można znaleźć jakiegoś mechanika. Każdy, kto miał śrubokręt i kilka kluczy, uchodził za fachowca. A przyglądanie się jego działaniu zawsze stanowiło niezły teatr i to bez dodatkowych opłat.

Czekanie na naprawę Enfielda nie było dla nas zbyt uciążliwe. Jako specjalna strefa ekonomiczna, Daman to miejsce wolnocłowe i jest wyjątkiem w objętym całkowitą prohibicją stanie Gudżarat. Zimne piwo za niewielkie pieniądze na plaży pełnej nie do końca trzeźwych Hindusów urozmaiciło nam przerwę w podróży. Ślady jeszcze niedawnej obecności Portugalczyków widoczne były na każdym kroku: w architekturze, menu w restauracjach, zwyczajach czy też nazwiskach na mogiłach, licznie dekorujących dziedzińce chrześcijańskich kościołów.

Miejsc wolnych brak

Za horyzont | Spod Himalajów na plaże Goi

„Osiołek”, wyleczony tym razem prawidłowo, rączo brykał po coraz lepszych drogach. Stan Maharasztra, jeden z najbogatszych w Indiach, przejechaliśmy porządną autostradą NH 17. Jedynym utrapieniem były noclegi w motelach. Nie dość, że wieczorami zapełnione przez kierowców TIR-ów, makabrycznie brudne (choć zawsze reklamujące się kolorowymi neonami), to były drogie niewspółmiernie do standardu. Tęskniliśmy za przytulnymi guest pensjonatami, z jakich korzystaliśmy w Radżasthanie. Za to z chęcią stosowaliśmy się do unikalnego przepisu obowiązującego na indyjskich autostradach: opłaty dotyczą wszystkich pojazdów z wyjątkiem jednośladów.

Prawdziwym testem wytrzymałości nerwowej był przejazd przez Mumbaj. Jeden nieopatrznie minięty zjazd 80 kilometrów przed tym miastem molochem sprawił, że wylądowaliśmy niemal w samym centrum. Przeciskanie się między tysiącami pojazdów, wdychanie spalin i manewrowanie objuczonym, niestabilnym motocyklem nie należały do naszych ulubionych rozrywek. Z ulgą przywitaliśmy przedmieścia po drugiej stronie tej aglomeracji.

Za horyzont | Spod Himalajów na plaże Goi

Chcieliśmy jak najszybciej przyłożyć głowy do poduszek. Nic z tego! Wszystkie przydrożne zajazdy były pełne, a przynajmniej taką odpowiedź słyszeliśmy co kilka kilometrów. Jazda w ciemnościach była prawdziwą udręką. Indyjscy kierowcy mają osobliwy zwyczaj włączania świateł drogowych w momencie wymijania. Brak oświetlenia szosy, niespodziewane dziury wielkości piłki lekarskiej, nieobliczalne manewry pędzących na oślep ciężarówek, a często i kompletny brak świateł w poruszających się pojazdach na zmianę „umilały” nam podróż. W ciągu godziny z trudnością pokonywałem 30 kilometrów.

Kiedy w końcu jakiś motel przygarnął nas na noc, nie zwracaliśmy uwagi na jego niesympatyczną obsługę, brud w jadalni, pościel zmienianą chyba przed dziesięcioma laty, zapleśniałe, brudne ściany w łazience czy sąsiedztwo karaluchów.

Geszeft życia

Za horyzont | Spod Himalajów na plaże Goi

19 grudnia zaryliśmy oponami w piasek na plaży w Arambol, pierwszej wiosce turystycznej w stanie Goa. Od opuszczenia zimowych Himalajów nie zmienialiśmy „umundurowania”. W strojach motocyklowych, kaskach i porządnych butach, na tle ubranych często w same szorty młodzieńców przemykających pełnymi pieszych uliczkami na wypożyczonych skuterkach, wyglądaliśmy jak Marsjanie. Wielu z nich, oprócz benzyny, używało też innego „paliwa”. Policji ani śladu. Alkohol – tani i na każdym kroku. Charakterystyczny zapach dymu z magicznych ziół co chwilę mieszał się z wonią przypraw, owoców czy spalin. Nikt nie używał kasków, za to większość starała się sprawdzać, ile można wycisnąć z silnika o pojemności 150 ccm. Karnawałowa atmosfera, tłumy turystów (głównie Rosjan), knajpiany wystrój plaż, dziesiątki motocykli zaparkowanych na piasku czy wreszcie sylwestrowe techno party w wielotysięcznej masie na plaży w Arambol – to wszystko trochę nas oszałamiało po majestatycznym pięknie Himalajów.

Za horyzont | Spod Himalajów na plaże Goi

Po przejechaniu 7110 km indyjskimi drogami zanurzyliśmy się w wodach Oceanu Indyjskiego. A w noworoczne popołudnie dokonaliśmy chyba najbardziej nieprawdopodobnego wyczynu: sprzedaliśmy naszego Zielonego Osiołka dwóm młodym obywatelom Izraela! Był to geszeft na miarę stulecia, bo cena, jaką wytargowaliśmy, była o 20 procent wyższa niż ta, za którą kupiliśmy motocykl pół roku wcześniej!

Przydatne informacje:

Za horyzont | Spod Himalajów na plaże Goi

Zwiedzanie świątyń: boso, po zakryciu kolan i ramion. Czasem jest zakaz fotografowania.

Dobrze jest zawsze mieć przy sobie sporo banknotów po 10, 20 i 50 rupii, które pomagają rozwiązać drobne problemy. W razie niegroźnego wykroczenia na drodze (jak np. przejazd na czerwonym świetle) 100-200 rupii rozwiązuje problem z policją.

W Goi okres świąteczno-noworoczny to szczyt sezonu. Ceny idą o 100% w górę, zwłaszcza noclegów. Sezon turystyczny trwa tu tylko kilka miesięcy. W marcu wracają upały, a od czerwca ulewy. Większość hoteli pozamykana na głucho.

Ruch drogowy w miastach nam wydaje się absolutnie chaotyczny. Mimo to kieruje się on jakby swoimi prawami. Każdy stara się przecisnąć o choćby kilka centymetrów do przodu. Klakson to najważniejszy element wyposażenia każdego pojazdu! W razie drobnej kolizji – odjeżdżać bez dyskusji. Jeśli jest poszkodowany – ratować skórę: bez zatrzymania się jechać na policję!

Ile za co zapłacisz:

Paliwo: Ok. 70 rupii/litr (nieco ponad 1 $), w Goi – o 20 rupii taniej!

Nocleg: 5-8 $ dziennie – w Radżasthanie pokój z łazienką (po wytargowaniu). Poza tym – ok. 10 $/dzień, maksymalnie 15-30 $/dzień.

Wyżywienie: W przydrożnej „paszarni” na kółkach – mniej niż 1 zł; lokalne „normalne” restauracje – rzadko kiedy ponad 2 dolary za obiad.

Bilety, atrakcje: Wejście do haveli przerobionych na muzea – 1-2 $, do największych świątyń – 5 $. Dwudniowa wyprawa wielbłądem po pustyni – 20 $.

Naprawy: Niemal kapitalny remont silnika, wymiana tylnej zębatki, łańcucha i łożysk w obu kołach – ok. 200 zł.

KOMENTARZE