Wszystko zaczęło się nieszczególnie: moja dziewczyna zorgani­zowała mi na wakacje pracę w Szkocji. Blady strach padł jednak na rodzinę, gdy oświad­czyłem, że jadę tam motocyklem. Nawet mój brat, chociaż sam ma bzika na punkcie dwóch kółek, wróżył mi częste awarie, spo­tkania z drzewami i złoczyńców czatują­cych na gościńcach na mój motor i dobytek. Jedynie Magda, moja druga połowa, rzekła: „Jadę z tobą – prze­cież cię, głupolu, samego nie puszczę!”

Oczywiście, jak to w bajkach bywa, i w tej opowieści pojawia się czarny charakter. Tym ra­zem nazywa się Biurokracja. Otóż na kilka dni przed wyjaz­dem okazało się, że nie mogę je­chać moim motocyklem, spe­cjalnie na tę okazję wypieszczo­nym. Wziąłem zatem motor brata, a przygotowanie go zajęło mi dwa nerwowe dni. W tym samym czasie Magda do­konała cudu przemienienia sterty bagaży w trzy kufry, dwie torby i plecaczek. To wszystko z nami pospołu dosiadło „osioł­ka” i wyruszyło w liczącą (w planach) 2700 km trasę. 

Loch More przed Laxford Bridge, w tle góra Ben Stack (721 m.n.p.m.)

Start 

Już po dwóch godzinach jazdy trasą A4 z rodzimej Czeladzi do Zgorzelca przekonałem się, że torba na baku to jednak fanta­styczny wynalazek: kiedy ręce zaczynały mówić „dość” od cię­żaru pasażerki leżącej na mo­ich plecach, mogłem się na niej wygodnie oprzeć, co przy okazji skutecznie poprawiało nam ae­rodynamikę. Wieczorem byli­śmy w Zgorzelcu. Na kempingu po raz pierwszy w tej podróży spotkaliśmy się z sympatycz­nym gestem ze strony obcych ludzi: gdy tylko wjechałem, podszedł do mnie jakiś gość i wręczył kawałek sklejki. Musiałem mieć zdziwioną minę, bo wyjaśnił (po angielsku), że to podstawka pod stopkę, żeby mi się motor nie wywrócił w mięk­kiej trawie. Szkoda tylko, że gość był z Holandii, fajnie by by­ło, gdybyśmy my – Polacy, tak się nawzajem traktowali. 

Następnego dnia bladym świtem przekraczaliśmy grani­cę. Kolejka zapowiadała około sześciu godzin oczekiwania, ale udało nam się ją ominąć „moto­cyklowym” sposobem. Potem krótka odprawa i już pędziliśmy w kierunku Drezna. Na auto­stradzie jeden wielki plac budowy, ale utrudnień w ruchu nie było. Mijający motocykliści po­zdrawiali nas podniesieniem rę­ki lub mrugnięciem świateł – polubiłem ten zwyczaj. Niestety, w Polsce nie zawsze działa. Wieczorem spaliśmy pod Kolo­nią. Te 850 km w pozycji scyzo­ryka potrafi się dać we znaki, za to następny dzień miał być luź­niejszy. 

Granica niemiecko-belgijska zaskoczyła mnie do tego stop­nia, że nie zdążyłem zrobić zdję­cia. Ot, ograniczenie prędkości na autostradzie, zatoka z małą budką, i już. Pod Brukselą zatrzymał nas dwukilometrowy korek. Tutaj mogłem pokazać Magdzie, do czego przydają się dwa kółka – ociężałym „osioł­kiem” dość szybko przeciskałem się naprzód. Para jakichś sta­ruszków, widząc jak szukamy luki między samochodami, po­machała do nas i, na tyle, na ile się dało, przesunęła swoje czte­ry kółka. Widzieliście kiedyś coś takiego w Krakowie lub w War­szawie? Za Brukselą, na jednym z postojów, ze stłumionym ło­skotem podjechał do nas H-D Electra Glide Ultra Classic. Zamieniliśmy parę słów z pasa­żerami. Było to małżeństwo z Brukseli; okazało się, że jadą na weekend do Anglii. Obydwo­je mieli około czterdziestki (ciekawe, cze­mu większość napotkanych har­leyowców była po czterdziestce?). Zrobi­łem zdjęcie porównawcze: 1000 ccm pojemności więcej, więcej chromu, ale bagaż taki sam.

Potem była już Francja. Mi­nęliśmy Dunkierkę i dotarliśmy do Calais. Pierwszy szok: tamci harleyowcy przygotowali nas na cenę przeprawy promem rzędu 40 DEM. Sęk w tym, że był piątkowy wieczór, czyli po­czątek weekendu, i taryfa znacznie podskoczyła. Nawet mimo tego nie spodziewałem się, że trzeba będzie „wyskoczyć” z 69 funtów! W dwie strony (tzw. Open Return) dało to 101 funtów. Cóż było robić, „osio­łek” pływać nie potrafi. 

Przeprawa trwała godzinę i 15 minut, w tym czasie można się wykąpać, coś przekąsić, od­wiedzić sklep wolnocłowy, a pod koniec, oczywiście, po­oglądać klify Dover. Strażnik w sklepie też był motocyklistą, więc spędziliśmy parę chwil na wzajemnym przekonywaniu się, czy lepsza jest Yamaha FZR 1000 od Virago 1100 i odwrot­nie. Jedyną rzeczą, jaką kupi­łem na promie był wielki atlas drogowy Wysp Brytyjskich. 

Nocleg na A836 między masywem Ben Klibreck a górą Meall an Fhuarain

Gdy dobiliśmy do brzegu, była 22.40, a dzień wcale nie chciał się kończyć. Przejście granicz­ne w Dover z oczywistych po­wodów rzuca się w oczy. Oby­watele „pierwszego świata” przejeżdżali pięcioma przej­ściami machając w biegu okładkami paszportów; my (Europa Wschodnia oraz Azja i Afryka) zostaliśmy poddani szczegółowej kontroli. Zadano nam mnóstwo absolutnie nie­istotnych pytań, wbito wizy i w drogę. Dowcip sytuacji pole­gał na tym, że w ciągu całej procedury kontrolnej miałem kask na głowie i wcale nie mu­siałem być niejakim Markiem Włodarczykiem z Polskiej Rze­czypospolitej (u mnie jeszcze Ludowej). 

Tak znaleźliśmy się na angielskiej ziemi 

Jazda lewą stroną sprawiała mi problemy przez jakieś 10 minut. W samochodzie – rozu­miem: odwrócone kierownica i biegi, ale na motocyklu nie ma się czym martwić. Noc spę­dziliśmy na kempingu w Fol­kestone koło Dover. Cena noc­legu wynosi 8 funtów za dwie osoby i motor, ale można się spodziewać za to wszelkich luksusów. Rankiem wyruszyli­śmy na północ, zahaczając po drodze o liczne zamki. Wszel­kie atrakcje turystyczne są tu dobrze oznakowane. Wstęp do zamku Leeds koło Maidstone kosztował 5 funtów, więc nie weszliśmy. Potem okazało się, że to standard dla takich obiektów, za to wstęp do ruin, np. zamku w Rochester, kosz­tuje ok. 2,5 funta. Jazda ulica­mi angielskich miast wymaga dużej uwagi: drogi są zwykle bardzo wąskie, kręte i z dużą różnicą wzniesień, prawie nie ma skrzyżowań, same ronda. Za to drogi szybkiego ruchu są na medal. Generalnie wszyst­kie drogi są świetnie oznako­wane, ponumerowane, mają równą i przyczepną na­wierzchnię (nie życzę żadne­mu motocykliście „bliższych oględzin”, bo jest ona pokryta drobnymi kamyczkami dla po­lepszenia bezpieczeństwa przy jeździe w deszczu) i nie ma w nich dziur. 

Tamizę przekroczyliśmy tu­nelem koło Dartford za jedyne 30 pensów. Wszystkie napotka­ne potem płatne mosty okazały się bezpłatne dla jednośladów. Na autostradzie minęły nas dwa Gold Wingi, jeden z bocznym wózkiem i przyczepką. Dogoniliśmy je w korku pod Harlow; było to małżeństwo z dzieckiem (!) jadące na wcza­sy. Dalej były Cambridge i Hun­tingdon. Koło Peterborough zjechaliśmy na parking, aby przywrócić pośladkom natural­ne kształty. Kiedy odklejałem żołądek od kręgosłupa przy po­mocy kanapki popijanej colą, podszedł do mnie facet w sile wieku (co się będę powtarzał, że koło czterdziestki) i zagaił, że też lubi podróże na dwóch kołach, i że w zeszłym roku zrobił Gold Wingiem 20 tys. km. po Krainie Wielkich Jezior w Kanadzie, a dwa lata temu 25 tys. km. po Australii. Ja mam 23 lata – to wszystko dopiero przede mną. W międzyczasie podjechały dwie BSA Gold Star – były to pierwsze używane na co dzień weterany, jakie tam widziałem. 

Festyn Highland Games w Newtonmore

Wkrótce wjechaliśmy na teren Nottinghamshire, gdzie w la­sach Sherwood grasował kie­dyś Robin Hood. Jest tam po­noć skansen, w którym można wypożyczyć ubrania a’la Robin Hood i drewnianą broń, i stać się na jakiś czas wyjętym spod prawa. O 23.00 dotarliśmy do Ne­wark-on-Trent. 

Następnego dnia mieliśmy już w planie nocleg w Szkocji. Gdzieś koło Doncaster staną­łem przy drodze, żeby zrobić zdjęcie. W chwilę potem nagle zatrzymała się przy nas żarówiasto zielona Kawasaki ZXR, niemalże stając na przednim kole. Kierowca chciał tylko sprawdzić, czy u nas wszystko OK. Od tego czasu ja sam wi­dząc stojący na poboczu lub prowadzony motocykl pytam, czy potrzebna jest pomoc – to bardzo ułatwia motocyklowej rodzinie wspólne życie. Za Newcastle Upon Tyne krajo­braz zaczął falować tworząc w końcu mieszankę Bieszcza­dów i Beskidu Niskiego. Wjechaliśmy na przełęcz i nagle…

Przed nami pojawiła się Szkocja 

Po obu stronach drogi stały wielkie głazy graniczne z napi­sami Scotland i England. W tym miejscu, na wzgórzu Redeswire Fray, odbyła się bitwa między Szkotami a Anglikami, po któ­rej zdecydowali się na utworze­nie jednego państwa. Z zapa­dającym wieczorem zaczęło ro­bić się chłodno; w końcu byli­śmy na północy. Edynburg mi­nęliśmy obwodnicą, ale mieli­śmy zamiar tam wrócić. Potem jeszcze widzieliśmy prawie trzykilometrowy most Forth Road Bridge (dla jednośladów za darmo), jezioro Loch Leven ze wspaniałym średniowiecz­nym zamkiem Kinross House na wyspie i przeszło 20-metro­wy żywopłot przy drodze za Perth (ponoć najwyższy na świecie lub w Europie – sprawdźcie w „Księdze Guinnessa”). O typowej porze (23.30) do­tarliśmy do celu – małej farmy za Blairgowrie. Co ciekawe, nie było jeszcze całkiem ciemno, w końcu północ Szkocji jest na wysokości Sztokholmu i Peters­burga. 

Kiedy już zarobiłem na tro­chę żarcia i paliwa, wybraliśmy się na wycieczkę po okolicznych miastach i zamkach. W Dundee zwiedziłem przede wszystkim sklep motocyklowy, dalej był dwukilometrowy most Tay Bridge, potem baza RAF, aż dotarliśmy do St. Andrews – tamtejszego kurortu nad Mo­rzem Północnym i światowej stolicy golfa. Są tam ruiny zamku na skraju klifu, resztki ol­brzymiej, budowanej 300 lat, i nigdy nie ukończonej kate­dry, przystań dla kutrów, plaża oraz najlepsze na świecie pola golfowe. Na dodatek właśnie tam po raz pierwszy w życiu zobaczyłem motocykle marki Indian, które przyjechały z Nie­miec. Przy wyjeździe z parkin­gu uniknęliśmy opłaty, bo zasu­szony dziadek parkingowy, za­miast brać pieniądze, życzył nam szerokiej drogi. Pewnie też lubił motocykle. 

W drodze powrotnej zahaczyliśmy o Pic­tish Stones, czyli kamienne pła­skorzeźby z czasów, kiedy żyli tam Piktowie (od 1000 r. p.n.e.do 800 r. naszej ery). Obok był stary cmentarz z grobami dato­wanymi na początek XVIII wie­ku. Na grobowcach były podo­bizny „wesołego elektryka”, czyli czaszki z dwoma piszcze­lami, ale skoro elektryczność wynaleziono nieco później, mu­siało to oznaczać zarazę. Na koniec zawitaliśmy do zamku Glamis i jego wspaniałych ogrodów. Tyle udało się zoba­czyć przez jeden dzień. 

Przylądek John O’Groats – północny przylądek Szkocji i „ostatni” dom Brytanii

Następny weekend był wol­ny, więc zorganizowaliśmy dłu­go oczekiwaną wyprawę po północnej Szkocji. Trasa była imponująca: 1500 km w trzy dni. Pierwszy przystanek przy zamku Blair, co w języku gaelic znaczy Biały. Zamek faktycznie był śnieżnobiały i wyglądał jak zrobiony z klocków Lego, mimo swoich 725 lat. Za 4,5 funta można tam zobaczyć około 130 komnat, a w nich broń, trofea myśliwskie, dzieła sztuki itp. Po chwili pędziliśmy „osiołkiem” w kierunku Newtonmore, gdzie znajdują się Waltzing Waters – jedne z dwóch w Europie tań­czących fontann. Przy wjeździe do miasteczka ujrzałem jednak napis: Highland Games Today i od razu skręciłem we wskazanym kierunku. 

Highland Ga­mes to ludowy festyn, na któ­rym odbywa się mnóstwo tra­dycyjnych szkockich zabaw i konkurencji. Królują stroje lu­dowe, dobra zabawa i, niejed­nokrotnie, szkocka whisky, któ­ra była główną nagrodą w większości konkurencji. Obejrzałem zatem słynny rzut palem, konkursy tańców ludo­wych i gry na dudach (nie mylić z kobzą, czyli ukraińskim ro­dzajem lutni), paradę szkockiej orkiestry, a nawet skoki spado­chronowe do celu, którym była butelka whisky na środku bia­łego krzyża. Potem szybko na seans w Waltzing Waters i da­lej w drogę. 

Minęliśmy Kingus­sie (śmiesznie to brzmi, praw­da?) i lnverness – ostatnie duże miasto w północnej Szkocji. O 22.00 dotarliśmy do Dunrobin Castle, pięknego zamku nad brzegiem morza, z ogrodami utrzymywanymi w niezmienio­nym stanie od 175. lat. Do John O’Groats, północnego przyląd­ka Szkocji, było jeszcze ze 100 km, więc zostaliśmy na noc w Dunrobin, aby móc obejrzeć go za dnia. Noc spędziliśmy pod gołym niebem na opuszczonej stacyjce kolejowej obok zamku. 

Z samego rana wystartowa­liśmy w kierunku . miasteczka Wick. Były tam ruiny trzech zamków, pierwszych dwóch stały na cyplu Noss Head na skraju klifu. Były połączone, zamek Girnigoe zbudowano na ruinach zamku Sinclair. To by­ło najpiękniejsze miejsce w ca­łej wyprawie: ruiny wież, bram, podziemne przejście na klif i te widoki… Tego się nie da opisać. Trzecie ruiny to Castle of Old Wick – najstarsze w Szkocji. Koło południa dotarliśmy wreszcie do John O’Groats. Tam stoi „Ostatni dom w Szko­cji”, jak głosi napis, dalej jest już tylko prom na Orkneye i Szetlandy oraz skalne iglice na Duncansby Head. 

Loch Carron z ruinami Strome, na horyzoncie wyspa Skye

Jadąc dalej mija się Thurso, to już ostatnie większe miasteczko, dalsze mają z reguły nie więcej niż 10 domów. Parę mil dalej jest już taka dzicz, że wszystkie drogi mają tylko jeden pas ruchu i mijanki; i tak jeździ tam ledwie kilka pojazdów dziennie. Po tamtych drogach jeździ się świetnie – są dobrze utrzyma­ne, mijanki są tam, gdzie trze­ba, kierowcy zawsze ustępują, a co najważniejsze, są tu raj­skie krajobrazy. 

Tego dnia mie­liśmy spore opóźnienie. Mieli­śmy dojechać do Eilean Donan Castle koło wyspy Skye, zamku, w którym kręcono sceny do fil­mu „Nieśmiertelny”. Skręcili­śmy na drogę prowadzącą w głąb lądu, w kierunku Loch Shin. Zachodzące słońce kładło cienie na okolicznych górach, niebo było pomarańczowe, więc po chwili zaczęliśmy się rozglądać za miejscem na noc­leg. Wreszcie stanęliśmy koło czegoś w rodzaju zatoczki lub parkingu i zabraliśmy się do rozbijania namiotu. I nagle sta­ło się jasne, dlaczego nikt tu nie mieszka – wokół mojej twarzy, jedynej części ciała nie okrytej szczelnie Sympatexem, zaczęły się kłębić miliony małych muszek. Nazywają się „midges”, są mniejsze od owo­cówki, potrafią wleźć do nosa i uszu, a gryzą jak piranie. To małe draństwo jest bardziej przenikliwe niż promieniowa­nie gamma. 

Rano wyglądałem, jakbym przeszedł dżumę. Strach było wyjść spod muchoszczelnych objęć namiotu, jednak w końcu trzeba było, bo ktoś zatrzymał obok samochód i kręcił się przy „osiołku”. Pierwsza wyszła Magda, czym spowodowała po­bicie rekordu świata w opada­niu szczęki, gdyż ten ktoś spo­dziewał się ujrzeć kierowcę, a nie „kierownicę”. Wtedy wy­szedłem i ja. „Ktosiem” okazał się rasowo wyglądający turysta około trzydzestki. Zademonstrował uśmiech nr 4 i wręczył mi kart­kę następującej treści: „Do wła­ściciela Jawy. 10 lat temu sam miałem Jawę, więc podziwiam twoją pewność siebie, żeby tu na niej przyjechać! Gdybyś po­trzebował zatrzymać się w Bir­mingham po sierpniu, za­dzwoń. Robert (teraz właściciel Volvo)”. Miłe, prawda? Pogada­liśmy chwilę (ponoć wtedy Ja­wy były tam popularne), po czym udaliśmy się każdy w swoją stronę. 

Dojechaliśmy do Loch Shin i skręciliśmy z powrotem na wybrzeże, do Laxford Bridge. Od wczorajszego wieczoru je­chaliśmy wśród gór przypomi­nających Tatry Zachodnie. Do­znałem więc szoku, gdy mi­nąwszy górkę przed Laxford Bridge zobaczyłem otwarte morze. Taka jest tamtejsza okolica – drogi wiją się między górami a morskimi zatokami, nachylenie często przekracza 13-15%. Ja sam wjeżdżałem pod taką górę na jedynce, a we­dług atlasu nie była to droga z największym możliwym gra­dientem. Na szczęście tutaj droga miała już dwa pasy. 

Ellean Donan Castle na Loch Dulch – zamek z filmu „Nieśmiertelny”

Następny przystanek przy ru­inach zamku Ardvreck nad Loch Assynt. Spotkaliśmy tam grupkę sześciorga motocyklistów z Dusseldorfu. Mieli oni pełen komfort, bo ich bagaże jechały za nimi furgonetką. Podczas gdy tłumaczyłem jednemu z nich, że to, na czym przyje­chałem, to słynna czeska Jawa, o której zapewne wiele słyszał, reszta gadała między sobą po niemiecku. Magda zna trochę ten język, więc przetłumaczyła mi fragmenty z dialogu: „Tylko ostatni pierdolec mógł przyje­chać czymś takim w te góry?!  Albo ostatni biedak. Ale wie­cie, u nich są inne stosunki fi­nansowe”. Słowem, pełnia szczęścia – zostaliśmy w pełni docenieni, jak przystało na mieszankę wariata i żebraka. 

Po kilku godzinach jazdy dotarliśmy do Loch Carron, u stóp góry Carn nan Lomaire­an (jak oni to wymawiają?). Na horyzoncie widać już było wzgórza na Isle of Skye, do Eilean Donan Castle już tylko 10 mil. Pod samym zamkiem „pękło” pełne 5000 km od domu. 

Nie mogę opisać wszystkiego, co tam widziałem. Niech wam wystarczy, że i zamek, i widoki są wspaniałe. Około 18.00 wróci­liśmy do Kyle of Lochalsh, gdzie znajduje się prom na Skye. W chwili obecnej, gdy to czyta­cie, prawdopodobnie ukończo­no już budowę mostu, ale ja musiałem jeszcze wybulić 2,70 funta za prom. 

Moim pierw­szym wrażeniem z wyspy jest to, że wszystko tam jest jakby w mniejszej skali, boczne drogi biegną wśród wrzosowisk, tak jakby ktoś rzucił długi dywan na ziemię. Następna cieka­wostka: wszystkie drogowska­zy są dwujęzyczne; często na­zwa angielska nawet we frag­mencie nie przypomina swego odpowiednika w gaelic, a na nazwach gór można połamać sobie język np. Sgurr a’Ghre­adaidh. Mieliśmy już zbyt mało czasu, żeby zrobić tzw. dużą pętlę, czyli objechać wyspę do­okoła, zatem skierowaliśmy się do jednego z zamków. Do Du­nvegan dojechaliśmy po zacho­dzie słońca. Zamek był już za­mknięty a „midges” gryzły jak cholera, więc prawie od razu zabraliśmy się do powrotu. 

Wieczór koło zamku Dunvegan na Isle of Skye

Przyznam, że jazda po wyspie Skye w czasie pełni księżyca to coś cudownego. Do Kyle of Lo­chalsh promowaliśmy się rów­no o północy, a do pokonania było jeszcze równiutkie 200 mil (322 km). Monotonię jazdy przerywały owce, które nocą, mimo zapór, lubią sobie wy­chodzić na drogi. Gdy minęliśmy Loch Lochy (Jezioro Jezio­rzaste – moje tłum.) koło Fort William zaczęła się droga A86, jak na złość wyjątkowo słabo oznakowana, bez pasów i „ko­cich oczu” na krawędziach, do­datkowo bardzo kręta, więc je­chałem średnio 60 km/h. Potem nudna autostrada, na której Magda zasnęła mi na plecach, i w końcu o 6.00 rano dotarliśmy na farmę. 

Tydzień później powtarza­łem tę trasę w przeciwną stronę, aby zobaczyć najwyższą górę Szkocji – Ben Nevis. Ma ona „tyl­ko” 1344 m n.p.m., ale jej pod­nóże jest na zaledwie 50 m n.p.m., jest to więc większa różnica po­ziomów niż między Morskim Okiem a Rysami. Niestety, po raz pierwszy od paru tygodni było pochmurno i nie było sensu wjeżdżać kolejką na szczyt. Jak­by tego było mało, wieczorem ko­ło Loch Laggan na drodze A86 „osiołek” zaczął brzydko char­czeć. Gdy rano chcieliśmy jechać dalej, wydał z siebie ostatnie rzężące tchnienie i nie ruszył już więcej. 

Tutaj parę słów komentarza. Szkoci wcale nie są skąpi ani wredni, taką etykietkę nakleili im An­glicy, którzy są przecież pęp­kiem świata. Nie dość, że gość, który podwoził mnie do telefo­nu dał mi bilon do automatu, to jeszcze Magda złapała dwóch motocyklistów (ojca i syna) gotowych nas zawieźć na farmę. Ja w tym czasie by­łem przy budce telefonicznej, więc gały mi wyszły na wierzch, gdy podjechał do mnie człowiek na nowiuteńkiej Hondzie CBR 900RR Firebla­de (miała najwyżej dwa tygo­dnie!) i zapytał: „ To tobie zepsuł się motor parę mil stąd? Wsia­daj!”. Przy „osiołku” stał drugi motor, a jego kierowca wła­śnie przepinał bagaże, żeby móc nas zabrać. Jechali do Edynburga, więc musieliby nadłożyć przeszło 50 mil, aby nas podwieźć, ale jakoś nie stanowiło to dla nich proble­mu. Nie dane nam jednak było wracać motostopem, ponie­waż efektem mojego pobytu w budce telefonicznej było zorganizowanie mikrobusu, który miał zabrać i nas, i zwło­ki motocykla. Na pożegnanie dostaliśmy od nich jeszcze specyfik na te wredne muchy, bo zbliżał się wieczór i zaczy­nały ciąć, po czym oni poje­chali, a my zaczekaliśmy na transport. 

Na tropie Robin Hooda

W Perth znalazłem mecha­nika, który wiedział co to w ogóle jest Jawa. Orzekł zejście śmiertelne przez ostre za­palenie trzewi. Jedna drobna zawleczka spadła z tłoka naj­pierw do cylindra, a potem jeszcze głębiej, i narobiła takie­go bigosu, że najlepszym spo­sobem przywrócenia motocy­klowi życia było włożenie nowego silnika. Takiej części zapasowej przy­padkowo nie miałem, więc rozstaliśmy się z „osiołkiem” na zawsze; został w Szkocji i posłuży do transplantacji części zamiennych.

Parę dni później trafiliśmy w Blairgowrie na rajd wetera­nów. Co ciekawe, wszystkie te motocykle, włącznie z najstar­szym, przypominającym ro­wer z silnikiem, były zareje­strowane i dopuszczone do co­dziennego ruchu. Żeby było weselej, za pojazdy zabytkowe w Wielkiej Brytanii płaci się symboliczną kwotę podatku drogowego – pod warunkiem, że dany pojazd nie przejedzie rocznie więcej niż, bodajże, 2000 mil (3220 km). Przy­puszczam, że polscy właści­ciele weteranów o pojemności powyżej 350 ccm właśnie za­częli nerwowo obgryzać pa­znokcie. Później jeździliśmy jeszcze autostopem, byliśmy w Edynburgu w czasie Fringe Festival, czyli międzynarodo­wego festiwalu teatrów ulicz­nych, pojechaliśmy do Anglii, do Londynu, ale to już nie było to samo. Brakowało mi tej nie­zależności i „wiatru we wło­sach”. Chciałem nawet kupić tam pięcio-sześcioletnie Vi­rago 535 i mimo że wspólnie z Magdą udałoby się nam wy­skrobać 2000 funtów, nie by­łoby nas stać na cło i podatki. Cóż, nie będę tu opiewał „cnót wszelkich bezdennej głębiny”, jaką jest w stosunku do nas, motocyklistów, polskie prawo celne, bo tę bajkę wszyscy do­skonale znacie. W końcu wró­ciliśmy samolotem. 

Na tym nie koniec 

W przyszłym roku też są wa­kacje, których i ja, i Magda, i nowy motor nie możemy się doczekać. Może więc i o nich kiedyś napiszę. W planach mamy Irlandię, Szetlandy i resztę Wielkiej Brytanii. I to nie palcem po mapie, nie we śnie, ale na jawie. I to na Ja­wie. 

Tekst i zdjęcia: Marek Włodarczyk

 

KOMENTARZE