O początkach, o motocyklach, o strukturze i zasadach, a przede wszystkim o Harleyach. Z Wojtkiem Piotrowiczem, prezydentem Harley Owners Group, rozmawiał Lech Wangin.

Lech Wangin: Wojtku, jesteś prezyden­tem HOG w Polsce. Wyjaśnij­my, co to jest HOG, na czym polega działalność tej organi­zacji, jak zostaje się jej człon­kiem, a jak prezydentem? 

Wojtek Piotrowicz: Harley Owners Group, czy­li w wolnym tłumaczeniu Sto­warzyszenie Właścicieli Har­leya, jest organizacją mię­dzynarodową i powstało na po­czątku lat 80. z inicjatywy fa­bryki z Milwaukee, która chcia­ła w ten sposób związać klien­tów z firmą. Stowarzyszenie HOG działa we wszystkich kra­jach objętych siecią dealerską H-D. Dzieli się na Chaptery, z których każdy jest związany z dealerem w da­nym mieście. Jeśli chodzi o kra­je europejskie, to w samych Niemczech jest 25 tys. człon­ków HOG-u. Silne grupy są rów­nież we Francji i Anglii. W Pol­sce jest tylko jeden Chapter, z siedzibą w Zielonce (stan w 1996 roku, przyp. red.). Podobnie jest w Czechach i w Danii. 

Kupując u dealera nowy motocykl zostaje się automa­tycznie członkiem HOG-u na okres jednego roku. Później, jeśli chce się dalej należeć do stowarzyszenia, należy opła­cać składki roczne w wysoko­ści 100 DM lub jednorazową dożywotnią, w kwocie 800 DM. W zamian za to na zlotach HOG-u kupuje się o 50% tańszą wjazdówkę i dostaje się gratis czasopisma HOG-­owskie, raz w roku otrzymuje­my też drobny upominek (znaczki, zapalniczki i tym podobne ga­dżety). Dzięki organizacji HOG posiadacz Harleya staje się członkiem wielkiej światowej rodziny. Kontakt z dealerem staje się bliski i serdeczny, co ma również dodatni wpływ na jakość świadczonych usług serwisowych. Tym między in­nymi Harley różni się od in­nych firm. 

Jeśli zaś chodzi o funkcje w stowarzyszeniu, to działa tu ta sama zasada jak w każdym innym klubie – członków zarzą­du wybiera walne zebranie. 

L.W.: Masz wspaniałą maszy­nę: H-D Dyna Wide Glide. Po­wiedz parę słów o swoim motocyklu, jak ci służy i dlaczego wybrałeś akurat ten model? 

W.P: Fascynację Harleyem odziedziczyłem po ojcu, który miał WL-kę. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem Dynę, wiedzia­łem już, że musi być moja! Syl­wetka tego modelu najbardziej mi odpowiada. Nie przepadam za krążownikami szos w stylu Heritage czy Electry, wolę mo­tocykle bardziej „motocyklo­we”. Dyna prowadzi się znako­micie na trasie i w mieście, ma przy tym dobre „kopyto” i w ra­zie czego może całkiem żwawo pomykać. A poza tym wszystkim, mój egzemplarz jest wyjątkowy, co wiąże się z historią jego kupna. A było to tak: 

Kiedy dowiedziałem się o no­wo otwartym przedstawiciel­stwie H-D w Zielonce, zaczą­łem coraz intensywniej myśleć o kupnie motocykla. Lecz, jak to często bywa, o wszystkim zade­cydował przypadek. Jechałem kiedyś z kolegą na ryby i po drodze zauważyłem szyld Har­ley-Davidson. Zatrzymaliśmy się i zajrzałem przez szybę do wnę­trza sklepu. Kiedy ujrzałem te połyskujące chromem i lakie­rem potężne cacka, serce za­biło mi żywiej, a na widok Dyny doznałem olśnienia! Jasne, że w tych warunkach nie mogłem się skupić na łowieniu ryb i wróciłem do domu z pustymi rękami. Nie myślałem już o ni­czym innym, tylko o Harleyu!

Nazajutrz, w poniedziałek, pojechałem do sklepu, ale był zamknięty. Wróciłem tam we wtorek. Miałem tego dnia bar­dzo dużo pracy w warsztacie, więc wyskoczyłem „na chybci­ka”, w roboczym ubraniu, a odliczoną sumę gotówki (motocykl kosztował wtedy 360 mln zł) włożyłem w to, co akurat mia­łem pod ręką, czyli w papiero­wą torbę po cukrze. Wszedłem do sklepu i oglądam swój wy­marzony motocykl. Poprosiłem sprzedawcę, żeby powiedział mi o nim parę słów. Sprzedaw­ca podszedł do mnie, ale w tym momencie weszło do sklepu dwóch jegomości odzianych w garnitury i trzymających w rękach nesesery z szyfrowy­mi zamkami. 

Ci faceci wyglądali na dzia­nych gości, więc sprzedawca bezczelnie mnie olał i zajął się rozmową z nimi. To już mnie z lekka wkurzyło. Pod­szedłem więc do szefa firmy, który akurat pojawił się w skle­pie i mówię, że jestem poten­cjalnym klientem i chcę, żeby powiedział mi kilka słów o mo­tocyklu. Szef zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów, po czym stwierdził, że nie wyglą­dam na klienta. No, tego już by­ło za wiele! Wkurzyłem się nie na żarty i pytam, czy jeśli od ręki wyłożę na stół 320 mln zł, to sprzeda mi motocykl. Ob­ciął mnie wzrokiem jeszcze raz i powiedział: Jak pan położy pieniądze na stole, to sprzedam. 

Wtedy wyjąłem z kieszeni torbę po cukrze, wysypałem zawartość łącznie z resztkami cukru, odliczyłem 40 „baniek”, resztę zostawiłem na stole i po­wiedziałem: Proszę wypisać rachunek!

W tym momencie, przez sklep jakby przeszło tornado, ale Wojtek Echilczuk słowa dotrzymał. W ten sposób sta­łem się posiadaczem jedynego chyba Harleya sprzedanego poniżej kosztów. Wojtek Echil­czuk został moim przyjacie­lem, a od tamtego czasu każ­dego wchodzącego do sklepu traktują jak potencjalnego klienta. 

L.W.: To rzeczywiście zabawna historia. Powiedz teraz parę słów o swoich poprzednich motocyklach, czyli jaka była twoja droga do Harleya? 

W.P: O, to bardzo długa droga. Zacząłem jeździć w wieku 13 lat. Oczywiście na początku były motorowery. Nie stać mnie było na nowy pojazd, więc razem z paczką kumpli kupowaliśmy, gdzie się dało stare graty, i tak z kilku moto­rowerów składało się jeden. Doszedłem w tym do takiej wprawy, że przychodzili do mnie znajomi z okolicy z proś­bą, bym pomógł im w napra­wie. W ten sposób „zaliczy­łem” wszystkie znane na na­szym rynku mopedy. 

Było to pod koniec lat 60. Potem przyszła kolej na moto­cykle. Zawsze ciągnęło mnie do dużych czterosuwów z od­powiednim gangiem silnika. Pierwszym moim motocyklem było NSU OSL 250. Składałem go przez cały rok. Zrobiłem na nim raptem 300 km i dwa remonty silnika. W tamtych latach i na tamtych „sprzę­tach” jazda motocyklem czę­sto była loterią. Nie raz trze­ba było wracać z trasy pocią­giem. Złośliwi mówili nawet, że skrót WSK (były kiedyś ta­kie polskie motocykle) ozna­cza: Wrócisz Szybciej Koleją. Potem przyszła kolej na NSU 350. Na tym już trochę „polatałem”. 

Dziś może nie powinienem się do tego przyznawać, że kla­syczny, trapezowy przód tej maszyny zamieniłem na tele­skopy, ale trzeba pamiętać, że w tamtych latach najczęściej stare motocykle kupowało się, nie z miłości do weteranów, a dlatego, że były to jedyne do­stępne ciężkie motocykle, po­chodzące ze znanych, świato­wych firm. W końcu udało mi się „trafić” nowy silnik NSU 500. Wstawiłem go w ramę mo­jej trzystapięćdziesiątki i to do­piero było to! Odpowiednia po­jemność, odpowiednia moc i gang silnika, odpowiednia syl­wetka maszyny. Na tym „sprzę­cie” mogłem już nieźle zasza­leć. W międzyczasie miałem jeszcze parę przygodnych ma­szyn, ale „enesiaki” były naj­ważniejsze. 

Pięćsetka była moim ostat­nim motocyklem. W wieku 27 lat, kiedy wyszedłem z wojska, założyłem rodzinę i trzeba było zrezygnować z motocykli. Prze­siadłem się do samochodu, jed­nak wciąż czegoś mi brakowa­ło. Przez długie lata nie mo­głem zapomnieć o motocyklu, ale niestety były inne, pilniejsze potrzeby. Kiedy jednak nastą­piła finansowa poprawa, stara namiętność odżyła z nową siłą. Szczęśliwie dla mnie w międzyczasie zmienił się ustrój i Polska zaczęła otwierać się na „prawdziwe” motocykle. Po­wstało przedstawicielstwo H-D w Zielonce i dalszy ciąg już znasz. 

L.W.: Działalność HOG-u w Pol­sce trwa już trzy lata. Obfito­wały one w liczne wyjazdy, rajdy, zloty itd. W trakcie tego ty­pu wyjazdów zdarzają się róż­ne przygody. Opowiedz może o paru ciekawych zdarzeniach.

W.P: Tu cię muszę rozczaro­wać. Mamy nowe motocykle i mimo że pokonujemy długie trasy, nic specjalnego się nie dzieje. Wybierając się na zloty, jedziemy grupą, nawijając na koła kilometr za kilometrem, zupełnie tak jak w reklamów­kach Harleya. Jedno tylko się tu nie zgadza. Mamy wyjątkowego pecha do pogody. Pamiętam jak jechaliśmy na zlot do Holandii, pokonaliśmy 1,5 tys. km jadąc prawie cały czas w deszczu! Już myślałem, że między palcami wyrosną mi błony! 

Dużo przygód, które dziś wspominam zdarzyło się w cza­sach, kiedy jeszcze jeździłem na „enesiakach”. Pamiętam jak kiedyś wybraliśmy się paczką kumpli na ryby. Ja jechałem z bratem na jednym motocyklu. Przed wyjazdem zaopatrzyli­śmy się w prowiant. Kupiliśmy konserwy, które poupychałem po kieszeniach i ruszyliśmy w drogę. Na ulicy Wery Ko­strzewy (dziś Bitwy Warszaw­skiej) zajechał nam drogę ro­werzysta. Brat położył moto­cykl, dzięki czemu nie rozje­chaliśmy gościa. Ja zaś przeje­chałem dwadzieścia metrów własnym siedzeniem po kostce bazaltowej, którą wtedy była wyłożona ta ulica. Jak to zwy­kle w takich wypadkach bywa, z miejsca zebrali się gapie. 

Lekko oszołomiony podnio­słem się czując ostry ból w miejscu, gdzie kończą się plecy. Dotknąłem ręką obolałe­go miejsca i poczułem coś lep­kiego. Patrzę, a w ręku trzy­mam kawał ociekającego krwią mięsa. Przyglądająca się temu kobieta o mało nie zemdlała. Mnie też zrobiło się niewyraź­nie, ale nie mogłem zrozumieć czemu mimo tak koszmar­nego odkrycia, mogę poru­szać wszystkimi kończynami. W końcu pojąłem co się stało! Po prostu przetarła się metalo­wa puszka i po kostce rozsma­rowała się makrela w pomido­rach, której resztki miałem na swoich spodniach. Takie to były wesołe czasy! 

L.W.: Jeździcie na zagraniczne zloty, podróżujecie po całej Europie i macie liczne kontak­ty z motocyklistami z innych krajów, przede wszystkim z Europy Zachodniej. Jak tam, na tych elitarnych przecież impre­zach, reagują na obecność harleyowców z Polski? Jak wypada porównanie mo­tocyklistów zachodnich z na­szymi? 

W.P: Na zagranicznych impre­zach panuje bardzo sympatycz­na atmosfera. Wszystko odby­wa się spokojnie i kulturalnie, lecz jednocześnie wesoło. Nie ma takiej agresji jak u nas. „Westmani” są bardziej od nas beztroscy. Na Zachodzie właściwie nie znają Polski, nie mają pojęcia o zaistniałych u nas zmianach, lecz ci, którzy byli na naszym pierwszym zlocie w Warszawie, wystawili nam jak najlepszą opi­nię. Byli zaskoczeni i zachwyceni polską gościnnością.

L.W.: Na zakończenie standardowe pytanie. Jakie są twoje motocyklowe plany na przyszłość? 

W.P: Zacząłem kompletować części do budowy własnego Harleya, ale nie będę zdradzał szczegółów, dopóki maszyna, istniejąca na razie tylko w mo­jej wyobraźni, nie ożyje. Po­wiem tylko, że motocykl powinien być gotowy na przyszły se­zon. Dynę przejmie wtedy żo­na. 

L.W.: Życzę więc powodzenia w realizacji marzeń i dziękuję za rozmowę. 

 

KOMENTARZE