fbpx

Ubiegłoroczne udane wakacje w Chorwacji spowodowały, iż w tym roku ponownie postanowiłem „uderzyć” motorem na południe Europy, a może nawet i dalej? Chętnych do takiego wyjazdu nie było (zresztą nigdy ich nie ma), więc postanowiliśmy pojechać sami, tzn. Yamaha Virago 750, moja panienka i ja.

W planie mieliśmy trzy tygodnie wspaniałych wakacji. Pierwszy etap wiódł do Czech. Wyjechali­śmy ok. godziny 11 z Piły i wie­czorem zameldowaliśmy się u znajomych Czechów w Ro­kietnicy, ok. 30 km za przejściem granicznym w Jakuszy­cach. Tam trochę popiwkowali­śmy i nazajutrz ruszyliśmy w kierunku Pragi i później granicy czesko-austriackiej.

Na nocleg zatrzymaliśmy się przed samą granicą, na polu na­miotowym. Tam znów znako­mite piwo czeskie, knedliki i spanie w namiocie. W kolejny, trzeci dzień przeskoczyliśmy całą Austrię. Cały czas jechali­śmy autostradą. Z wcześniej­szych naszych informacji wyni­kało, iż autostrady są płatne. Ale, dzięki Bogu, jest to bzdura. Przynajmniej ta, którą my je­chaliśmy (na Linz, Salzburg, Villach) jest bezpłatna, oprócz jednego tunelu, gdzie zapłacili­śmy ok. 10 DM za przejazd. 

Italia 

Do Włoch wjechaliśmy w nocy i tam też poznaliśmy bardzo sympatyczną parę motonitów. On Polak, ona Niemka, jechali na zlot do Austrii (po drodze zresztą mijaliśmy setki moto­cyklistów, którzy tam właśnie podążali) i zaczęli nas nama­wiać, abyśmy do nich dołączy­li. Zaczęliśmy się wahać (szczególnie Aśka miała już dość jazdy i chciała wreszcie odpocząć), ale po moich namo­wach i tłumaczeniach podzię­kowaliśmy sympatycznej parze i ruszyliśmy w Alpy, tym razem włoskie. A propos Alp, na po­czątku byłem pod ich wraże­niem, ale stopniowo podczas pokonywania setek zakrętów, zaczęło mnie to drażnić i mę­czyć. 

Pierwszą noc we włoskich Alpach (podobno bardziej sło­necznych i piękniejszych) spę­dziliśmy „na dziko” na jednym z górskich parkingów. Na po­czątku trochę się obawiali­śmy, ja o maszynę, Aśka o nas, ale niepotrzebnie. Jak się okazało, setki Włochów tak nocują i jest to bardzo popu­larny rodzaj noclegu w Alpach. Tylko jedno nam w nocy dokuczało – zimno, i ono też nas wcześnie obudziło. 

Kolejny dzień to znowu Al­py, po nich może i niższe, ale mniej uciążliwe Apeniny i wreszcie nocleg na górskim kempingu za 20 DM. Piątego dnia przejechaliśmy przez Wenecję, zwiedziliśmy Krzywą Wieżę w Pizie i doje­chaliśmy do portu w Livorno, skąd wieczorem popłynęliśmy do Golfo Avonci na Sardynii. Bi­let w obydwie strony kosztował 210 DM. 

Następnie w jeden dzień przeskoczyliśmy 300-kilometrową Sardynię i znaleźli­śmy się w Cagliari, największym i chyba najbrudniejszym mieście na wyspie. Po drodze cały czas temperatura +35 stopni w cieniu; droga dwupa­smowa z dziesiątkami tuneli, ciągnąca się przez całą długość wyspy wśród gór i skąpej ro­ślinności. Do Cagliari przyje­chaliśmy w niedzielę, około go­dziny 16. Okazało się na miej­scu, że do Tunisu płynie tylko jeden prom w tygodniu. Dniem tym okazała się niedziela (chy­ba większego farta nie można już mieć). A więc wieczorem wypłynęliśmy z Sardynii do Afryki (ale to brzmi!!!). 

Jako że prom płynie przez Trapani na Sycylii i zatrzymuje się tam na 12 godzin, to nie mieliśmy innego wyjścia, jak tylko zwiedzić kawałek Sycylii. A wygląda ona naprawdę tak, jak pokazują na filmach, a więc bardzo wąskie uliczki, stare i brudne robotnicze dzielnice, pełno obskurnych knajp i ta­wern. Osobiście nie jesteśmy ludź­mi wymagającymi, ale południe Włoch to naprawdę bieda, bie­da i jeszcze raz bieda. 

Tunezja 

Po 48 godzinach płynięcia wy­siadamy w Afryce. Orbis w Pile zapewnił nas, że wizy do Tune­zji są zniesione. Faktycznie, są, ale tylko dla wycieczek zorgani­zowanych, a nie dla indywidu­alnych turystów. Po rozmo­wach, kłótniach i prośbach (3 godziny) wbito nam do pasz­portów za 6 $ wizę i po odbyciu kontroli granicznej (3 godziny) wpuszczono nas do Tunezji. Cu­dem znaleźliśmy nocleg w Tuni­sie, w hotelu Manai, razem z po­znanymi na promie Czechami (oni też mieli ten sam problem z wizami, co my, i do tego przyjechali z Czech „stopem”). Hotel Manai to stara, rozpa­dająca się buda; na podłogach ubita ziemia, w pokoju tylko dwa łóżka i materac oraz stół. Ale za to właściciele tak ser­deczni i sympatyczni, że bojąc się o moją Yamahę (zresztą ja chyba najbardziej) kazali mi wprowadzić ją do pokoju właści­ciela. Cena za dwie osoby za ho­tel – 5 $. 

Następnego dnia, znając już „zadymę”, która tutaj panuje, pojechaliśmy ponownie do por­tu i kupiliśmy bilet powrotny do Cagliari. Zajęło nam to, ba­gatela, cały dzień. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. W porcie poznaliśmy sympatycznego Polaka z Po­znania. Maciek (bo tak miał na imię) zaprosił nas do siebie, z czego oczywiście skorzystali­śmy. Mieszkał i pracował w Hammamecie, pięknej turystycznej miejscowości. Dzięki niemu pochodziliśmy po miejscowych basenach (chyba jest ich ze sto!), zobaczyliśmy naj­ładniejsze plaże, medynę (sta­re miasto) wyglądającą jak z bajek Sindbada, słynne baza­ry arabskie, na których można kupić dosłownie wszystko oraz spróbowaliśmy arabskiej kuch­ni (zresztą bardzo dobrej!). 

Jedzenie jest tutaj bardzo smaczne (pikantne) i naprawdę tanie. Normalnie obiad kosztuje około 2 $ (składa się zawsze z dwóch lub trzech dań). Pije się w Tunezji zwykle wodę (której my wyżłopaliśmy chyba cyster­nę) oraz popularne soki owoco­we, robione na poczekaniu ze świeżych owoców. Arabowie nie piją alkoholu (religia im nie ze­zwala), więc jest dostępny tylko dla turystów i oczywiście bardzo drogi. Oprócz piwa praktycznie nic nie piliśmy (bo i jak w takim upale), a butelka 0,3 l rodzimego, zresztą dobrego, piwa kosztu­je 1,2 $. 

Sahara 

Po trzech dniach leżenia, opala­nia, kąpania w bardzo ciepłym i jeszcze bardziej słonym morzu stwierdziłem – dość, trzeba dzia­łać (tutaj Aśka była już coraz mniej zadowolona). Jako że w Pile przeczytałem o Tunezji prawie wszystko, trasa zwie­dzania była już z góry ustalona. W pierwszy dzień uderzyliśmy do Gabes, dużej morskiej oazy, gdzie po drodze zwiedziliśmy koloseum w El Jem. Drugi dzień to Matmata – miejsce, gdzie Ber­berowie (ludność już prawie wymarła) mieszkają w domach pod powierzchnią ziemi. Na­stępnie Douz – miasto oaza już na samej pustyni piaszczystej. 

Potem, poprzez wyschnięte, słone jezioro (na dnie jeziora jest droga), dotarliśmy do oazy Tozeur, gdzie szukaliśmy nocle­gu na kempingu opisanym w naszym przewodniku. Kem­ping był, ale ani jednego namiotu, więc sobie odpuściliśmy. I jak poprzednio skończyliśmy w hotelu, ale tym razem w czymś ekstra: z basenem, kli­matyzacją i piwem. Kolejny, trzeci dzień na Sa­harze to piach, piach i jeszcze raz piach. Na odcinku między Tozeur a górską oazą Tamerzą skończył się i tak „cienki” asfalt. Myślałem, że będziemy musieli zawrócić, ale jakoś przejechali­śmy te około 40 km po napraw­dę nie ubitym piachu, gdzie tyl­ko co jakiś czas przejeżdża je­ep, landrover albo wariaci na potężnych enduro. Ale o waria­tach na chopperze chyba nikt nie słyszał. Autentycznie, jadąc po tym piachu w temp. 45 stop­ni w cieniu, poważnie myślałem zmianie maszyny na Hondę Africa Twin, bądź też BMW R 1100 GS. 

Ale później, gdy zobaczyłem oazę Temerza i asfalt, to o zmianie motoru zapomnia­łem. W Temerzy, oprócz palm, do których już przywykliśmy, zobaczyliśmy autentyczną rze­kę z wodospadem (pod którym się wykąpaliśmy!!!), pojedliśmy trochę daktyli i popiliśmy piwka (było zdecydowanie najtańsze jak dotychczas). Z Temerzy po­jechaliśmy do ostatniej na na­szej drodze oazy Gafsa, gdzie przeczekaliśmy największe słoń­ce i po zjedzeniu chyba ze 3 kg owoców ruszyliśmy w drogę po­wrotną. Po drodze minęliśmy jeszcze Kairnan, święte miasto islamu ze wspaniałym mecze­tem (niestety niewierni, czyli my, nie mogliśmy do niego wejść) i w nocy dotarliśmy do naszego wspaniałego Maciusia. 

Razem w trójkę spędziliśmy jeszcze dwa dni i po pożegnaniu i obiecaniu spotkania się w Pol­sce wyjechaliśmy na prom, po­zostawiając Maćka znów same­go w Hammamet. 

Powrót 

Droga powrotna wyglądała w podobny sposób, trwała 7 dni, tyle że po drodze odwiedzi­liśmy Słowenię. 

Na koniec chcielibyśmy dać podobnym do nas turystom kil­ka wskazówek. Po pierwsze autostrady w Austrii są bez­płatne (z wyjątkiem niektórych tuneli), natomiast we Włoszech – płatne i to „słono” (100 km za 10 DM). Jeżeli chodzi o je­dzenie i picie, to wiadomo, że w Austrii jest drogie, ale jeżeli się uprzecie, to dostaniecie w supersamach rzeczy tanie, porównywalne z naszymi. 

Na­tomiast jeżeli chodzi o Włochy, to nawet jeżeli będziecie upar­ci, to i tak jest tam bardzo dro­go. Słowenia jest znacznie tań­sza. Warto tam zatankować (11 = 1 DM) i zrobić zakupy. O Czechach nie będę wspomi­nał, bo sprawa jest raczej wia­doma. Natomiast Tunezja jest krajem tanim, myślę tu o jedzeniu, paliwie i noclegach. Wszystko właściwie, za co się weźmiemy, jest tańsze niż w Polsce (oprócz alkoholu). Jeżeli dodamy do tego umiejęt­ne targowanie się, to napraw­dę niektóre rzeczy są wręcz śmiesznie tanie (np. owoce).

Najdroższą rzeczą w całej tej eskapadzie, której niestety nie da się ominąć, były z pew­nością promy. Wszystkie razem w jedną i w drugą stronę wynio­sły nas ok. 9 mln zł (przed denominacją, przyp. red.) na dwie osoby. 

O mojej 8-letniej maszynie nie wspominam, bo tak jak wy­jechaliśmy z Piły i dotarliśmy do niej, tak nic się z nią nie działo, chodziła bez zarzutu. Jak po­myślę o jakiejś awarii w Tune­zji, to włosy stają mi dęba. Nie dlatego, że daleko, ale że prak­tycznie można zapomnieć o wszelkich częściach, chociaż ludzie są bardzo pomocni, to nic nie mogą zrobić.

Jedyne, co musiałbym zmie­nić po przyjeździe, to tylna opo­na, ale po przejechaniu prawie 7 tysięcy km to chyba normalne. Ogólnie wyjazd oceniamy jako super udany, były to na pewno najlepsze i najbardziej szalo­ne jak dotychczas wakacje. W przyszłym roku, jeżeli dopi­sze maszyna i „sianko”, to na pewno wyruszymy ponownie. Tym razem pewnie w kierunku oceanu, a może do Portugalii, albo Maroka? A może nie po­jedziemy sami, może znajdą się chętni do wspólnych wypraw? Pozdrawiamy serdecznie redak­cję „Świata Motocykli” i wszyst­kich „motonitów”. Do zobacze­nia na drodze. 

Tekst i zdjęcia: Tomasz Rerek

 

KOMENTARZE