Pewien mój sympatyczny znajomy z miasta Łodzi (skądinąd przedstawiciel kilku znanych marek motocyklowych) parę lat temu ze smutkiem opowiadał mi, jak to supermarkety w połączeniu z uszczelnieniem wschodnich granic ekonomicznie wykończyły jego miasto.

Zanim pobudowano wielkopowierzchniowe sklepy, działały w Łodzi tysiące niewielkich przedsiębiorstw zajmujących się produkcją tekstylną, a setki autokarów dziennie dowoziły bardziej lub mniej hurtowych odbiorców ze Wschodu. Niby niewiele ma to wspólnego z motocyklami, jednak przedsiębiorcom wiodło się stosunkowo dobrze, a niektórzy z nich, odbiwszy się już od dna i dorobiwszy podstawowych artykułów w postaci domów, samochodów itd., kupowali sobie nowe motocykle. Sytuacja zmieniła się diametralnie, gdy w stosunkowo niewielkim mieście pojawiło się 17 (o ile mnie pamięć nie myli) supermarketów, a przyjazdy do Polski dla sąsiadów zza wschodniej granicy zostały utrudnione. Większość dobrze prosperujących przedsiębiorców przestała być przedsiębiorcami, a potężne sklepy przejęły niemal wszystkich klientów. Odbiło się to oczywiście także na interesach mojego znajomego. Większości bowiem pracowników (nawet z tych 17 supermarketów) nie stać obecnie na takie ekstrawagancje jak motocykle. Okazuje się więc, że zwykła ludzka przedsiębiorczość nieduszona przez „przedsiębiorczość władz” potrafi przysporzyć znacznie więcej korzyści lokalnej społeczności niż napływ największego nawet kapitału, który, i owszem, z pewnością też komuś przynosi zyski.

Z pewnością również przedsiębiorczość i chęć zysku stają się motorem działania w branży motocyklowej. Przykładem tego może być stale rosnąca liczba różnego rodzaju pokazów i wystaw organizowanych w naszej stolicy. Już od końca marca przez niemal cały kwiecień motocykliści mieli okazję spotykać się na otwarciach, wystawach, pokazach i motobazarach. Z jednej strony to dobrze, bo im więcej dobrze zorganizowanych imprez, tym lepiej, tym bardziej środowisko motocyklowe jest widoczne i może wreszcie przełoży się to na poważniejsze traktowanie jednośladów przez zarówno lokalne, jak i krajowe władze. Z drugiej jednak strony zastanawiam się, czy niemal lawinowo rosnąca liczba „motocyklowych przedsięwzięć” nie spowoduje podobnej ich marginalizacji. Przecież nasz rynek jednośladów ciągle jeszcze znajduje się w stadium nieomal larwalnym i tak naprawdę większość z przedsiębiorstw niewiele odeszła od etapu garaży. Jesteśmy jeszcze społeczeństwem zbyt biednym, mamy zbyt mało motocykli i zarabiamy zbyt mało, aby na przyzwoitym poziomie mogło – nawet w tak dużym mieście jak Warszawa – egzystować kilkadziesiąt przedsiębiorstw tej branży. Prawdopodobnie w innych regionach kraju sytuacja wygląda jeszcze gorzej. Jeżeli więc w ciągu miesiąca organizowane są w stolicy 2 (a właściwie 3, jeżeli doliczyć otwarcie sezonu na Bemowie) wystawy, reklamujące się jako największe i najfajniejsze, to jest rzeczą niemal pewną, że tylko nieliczne, te najlepiej prosperujące firmy mogą sobie pozwolić na wzięcie w nich wszystkich udziału.

Przecież organizatorzy wystaw to nie fundacje charytatywne, zajmujące się propagowaniem idei motocyklizmu w narodzie, ale firmy liczące na osiągnięcie określonego zysku. Za powierzchnie wystawienniczą trzeba więc płacić, tak samo jak za bilety wstępu. W praktyce sytuacja wygląda więc tak, że firmy decydują się na udział w jednej z tych wystaw. Nie dotyczy to dużych firm – przedstawicielstw np. Yamahy, Suzuki czy Piaggio, które jakoś zaczynają sobie radzić na naszym rynku, a w dodatku z powodów ideologicznych i prestiżowych nie mogą sobie pozwolić na absencję na wystawach. Jednak niewielkie firmy oferujące ubiory, kaski czy inną galanterię motocyklową, finansowo ledwo dyszące na początku sezonu stają przed dylematem: tu czy tam? I w konsekwencji zarówno jedna, druga, jak i trzecia wystawa nie odzwierciedlają w pełni potencjału naszego rynku. A zwiedzający, co jest całkowicie zrozumiałe, chcieliby za jak najmniejszą sumę obejrzeć jak najwięcej. W dodatku może nie tylko pooglądać, ale i coś kupić. W grę oczywiście nie wchodzi zakup samej maszyny, bo to wiąże się z koniecznością posiadania przy sobie większej gotówki, ale akcesoria typu kaski, gogle czy rękawiczki cieszą się w takich sytuacjach sporym wzięciem. Może dla motocyklistów z Warszawy to nic specjalnego, bo objeżdżając kilkanaście sklepów w promieniu 20 km, można znaleźć poszukiwany towar, ale dla gości z odleglejszych rejonów kraju taka wystawa to jedyna szansa na przejrzenie względnie szerokiej oferty w jednym miejscu. Czysta oszczędność czasu i paliwa. Jeżeli jednak część firm decyduje się wystawiać na jednej, część na drugiej wystawie, a reszta (ze względu na koszty) wcale, to właściwie trzeba odwiedzić stolicę dwukrotnie, co wiąże się z podwojeniem kosztów wyprawy. W dodatku impresje po takich pokazach nie mogą należeć do najprzyjemniejszych. Oczywiście organizatorzy wystaw reklamują je jako największe, najwspanialsze itd., jednak wprawne oko obserwatora mogło w tym roku zauważyć brak kilku ważnych firm, które radzą sobie na rynku całkiem dobrze, a w pokazach nie wzięły udziału (choćby Ridersi z Krakowa, Szpila z Rybnika czy Mieloch z Poznania). Może właśnie nadmiar (oczywiście względny), a przez to lekka marginalizacja tych przedsięwzięć była powodem nieobecności niektórych firm. Gdyby w Polsce organizowano raz w roku prestiżową, centralną wystawę (tak jak za dawnych lat w Poznaniu), jestem przekonany, że z wystawcami nie byłoby problemu. Przy okazji warto chyba zauważyć, że w krajach, gdzie (delikatnie mówiąc) branża motocyklowa jest nieco bardziej rozwinięta, największe i znaczące wystawy odbywają się także raz w roku i nikomu to nie przeszkadza. Tam właśnie prezentowane są nowości, tam przy okazji organizowane są wszelakie konkursy piękności motocykli, pokazy jazdy, jednym słowem – stają się czymś w rodzaju (znanych tylko nieco starszym czytelnikom) centralnych obchodów dożynek. No i dobrze, rolnicy mają swoje święto, dlaczego motocykliści nie mieliby mieć swojego. Wydaje się, że w naszym wydaniu optymalnym rozwiązaniem byłoby połączenie otwarcia sezonu na Bemowie z wystawą na Torwarze. Niestety, w jednym przypadku mamy do czynienia z ogromnym pustym placem praktycznie bez możliwości urządzenia profesjonalnej ekspozycji, w drugim zaś wprost przeciwnie – hala jest, placu brak.

Taką kwestią jest właśnie problem braku w naszym kraju odpowiedniego centrum wystawienniczego. Nie chodzi tu tylko o samą halę, w której można by pomieścić wszystkich wystawców, bo jak wcześniej wspomniałem, nasz raczej mizerny rynek dysponuje niewielką liczbą firm. Problemem jest także brak całej reszty infrastruktury w postaci parkingów, miejsc noclegowych, dróg dojazdowych czy zwykłych punktów zbiorowego żywienia. Cały świat posiada takie miejsca, a my nie. Przynajmniej w tej dziedzinie jesteśmy oryginalni, chociaż prawdopodobnie wielkiej chwały nam to nie przynosi. Zarówno wystawcy, jak i zwiedzający, którzy przyjechali z odleglejszych miejscowości, muszą w takich sytuacjach szwendać się po Warszawie w poszukiwaniu noclegu we względnie przyzwoitej cenie, a zapewniam wszystkich, że nie jest to zadanie łatwe. Na szczęście problem wystaw mamy w tym sezonie praktycznie za sobą, pozostała nam więc tylko sama jazda!

KOMENTARZE