To się nazywa mieć uczucia ambiwalentne. Z jednej strony bardzo współczuję Tobiaszowi, że tak fatalnie złamał rękę dosłownie na kilka dni przed własnym ślubem(!)*, a z drugiej mam świadomość, że gdyby to się nie stało, to pewnie nawet bym nie powąchał Royala w wersji Himalayan, na którego od co najmniej roku ostrzył sobie zęby.

 Motocykl, który jest w ofercie producenta już chyba 2 lata wreszcie dotarł do polski i w końcu będziemy mogli go „poujeżdżać”. Co prawda inne redakcje rzuciły się na nowe Royale z silnikiem twin, my jednak podchodzimy do pracy systematycznie. Najpierw długo wyczekiwana turystyczno-terenowa wersja Himalayan, potem “klasyczne” nowości”.

Motocykl odebraliśmy wczoraj od importera (jednak istnieje wbrew obiegowej opinii) więc nie było jeszcze czasu na bardziej wnikliwe opnie, ale już mi się podoba. A najbardziej wbudowany w deskę wskaźników kompas, który mniej więcej pokazuje w jakim kierunku się poruszamy. Fajny gadżet – znany już w samochodach amerykańskich na początku lat 90 ubiegłego wieku.

Osiągi

O ile poprzednie, klasyczne modele Royala pod względem osiągów mogłem porównywać do górnozaworowego przedwojennego NSU 601 OSL, to Himalayan wreszcie kojarzy mi się z czymś powojennym i trakcją przypomina mi nieco Suzuki DR 650. Jest przewidywalnie, bez ekstrawaganckiego nadmiaru mocy, ale przede wszystkim bardzo wygodnie i komfortowo.

Royal Enfield Himalayan

Od razu da się wyczuć, że motocykl stworzony został do dalekich niezbyt szybkich podróży – czyli tak jak się jeździ w Himalajach. Przystosowany jest też fabrycznie do wywrotek, bo otaczają go w dosyć dziwnych jak na nasze warunki miejscach gmole, ale uwierzcie na słowo – będą dobrze sprawdzały się przy przy niewielkich prędkościach na czymś, co w wysokich górach nazywa się drogami.

Więc wstępnie już mi się podoba, a co dalej – przekonamy się w trakcie jazd testowych.

 

*Z tego co wiemy złamanie bolało mniej niż pokuta wyznaczona przez Panią Młodą

KOMENTARZE