fbpx

Podróż dookoła świat jest marzeniem wielu, ale tylko garstka decyduje się je spełnić. Wśród nich jest Nathan Millward, chłopak, który spontaniczny pomysł przerodził w dziewięciomiesięczną podróż motocyklem dla listonoszy z Sydney do Londynu.

Mieszkał w Anglii, a dziewczyna, która mu się podobała, w Australii. Przez moment myślał o podróży motocyklem, aby się z nią spotkać, ale w końcu wybrał samolot. W Sydney spędził 9 miesięcy. Wygaśnięcie wizy, a także – niestety – uczucia spowodowało, że pomysł o podróży motocyklem odżył.

– Poleciałem do Australii, bo ją kochałem. Wyjechałem, gdyż zdałem sobie sprawę, że to było za mało. Część mnie żałuje, że nie zostałem dłużej, nie walczyłem, nie starałem się bardziej, ale myślę, że i tak nic by z tego nie wyszło – przyznaje dziś.

Byle się nie cofnąć

Nathan od najmłodszych lat interesował się motocyklami. Pierwszy raz, jeszcze z ojcem, przejechał się na trialowym motocyklu o pojemności zaledwie 50 ccm, gdy miał 5 lat. Gdy trzeciego dnia wyprawy kończył 29 lat i od tych pierwszych chwil na motocyklu dzieliło go już blisko ćwierć wieku, ciągle nie miał odwagi powiedzieć bliskim, jakiej podróży się podjął. Gdy w końcu zdecydował się wyruszyć, nikomu nie zwierzył się przed startem.

– Bałem się, iż zmienię zdanie i zabraknie mi odwagi, aby ruszyć przed siebie.

Dopiero trzeciego dnia, już w trasie, poinformował bliskich, co zamierza zrobić.

Żegnaj Doris, witaj Dorothy

Swą podróż postanowił odbyć na nietypowym motocyklu. Wybrał maszynę, która na co dzień służy australijskim listonoszom.

Większość tych, którzy wiedzą coś o podróżach motocyklowych, gotowa byłaby go zapewne nazwać szaleńcem, lecz on wierzył, że Honda CT110 (105 ccm, 7,5 KM) jest idealna. Dzięki bardzo prostej konstrukcji nie tylko zmniejszy się ryzyko kłopotów, ale także w razie potrzeby sam da sobie radę z wymianą oleju czy opon.

– Widzę ludzi kupujących wielkie BMW i myślę, że to oni są szaleńcami. Za duże, za ciężkie, za drogie… Po prostu ostentacyjne – ocenia. – Wydaje mi się, że „scena” wypraw motocyklowych stała się zbyt komercyjna. Ludzie zapominają, że taką ekspedycję można podjąć każdym motocyklem, niekoniecznie marki KTM czy BMW. Wiele osób chce po prostu „wyglądać” i czuć się jak obieżyświat. Wydając mnóstwo pieniędzy na drogie motocykle, są w stanie przekonać siebie, iż właśnie nimi się stają. Jakby można było kupić przygodę! A przecież można ją jedynie przeżyć.

Koszty wyprawy – 10 tys. dolarówW tym: zakup dwóch motocykli i transport do ChinDystans – 35 tys. kmCzas wyprawy – 9 miesięcy

Owszem, nie obyło się bez przygód. Pierwszy motocykl, który nazwał pieszczotliwie Doris, dotrwał tylko do Brisbane – padł po 1000 kilometrów. Nie zraziło go to i zamienił jednoślad na drugi, dokładnie taki sam, tym razem nazywając go Dorothy (Dot).

Czy nie obawiał się, że i Dot nie podoła wspólnej przygodzie?

– Nigdy. Czasami zmagała się z wzniesieniami i u ich szczytu była wykończona, ale te motocykle są niezniszczalne. A nawet gdyby się zepsuła, dopchałbym ją do Anglii.”

W trampkach lub sandałach

Na przemyślenie wszystkiego nie miał za dużo czasu. Po prostu zabrał to, co wydawało mu się niezbędne. Szybko zdał sobie sprawę, że zapomniał o namiocie, pompce i wielu innych rzeczach, ale nie przejmował się tym, gdyż – jak stwierdził – to wszystko mógł zdobyć już w trakcie podróży.

– Zresztą, nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co może nam się przydać, dopóki nie wyruszymy – ocenia.

Spoglądając na zdjęcia Millwarda, możemy stwierdzić, że wybrał styl „hipstera” z trampkami, jako obuwiem motocyklowym na czele. On kwituje to tak: – Ludziom wydaje się, że istnieje specjalny uniform motocyklowego globtrotera, że musisz mieć drogie ubrania, drogi kask czy kosztowne buty. Ale nie musisz! Możesz mieć na sobie, co zechcesz. Oczywiście, musisz być ostrożny. Czasami jeździłem w szortach i sandałach i miałem świadomość, że gdybym się wywrócił, to nieźle bym się poharatał. Dlatego robiłem wszystko, aby mieć pewność, że tak się nie stanie. A kiedy zgubiłem parę sandałów, po prostu kupowałem nowe. Wydaje mi się, że niektórzy motocykliści po prostu lubią bardziej przeglądać katalogi, niż jeździć motocyklem.

Pod groźbą deportacji

Przed wyjazdem z Australii Nathan przekonał się, że centrum tego kontynentu różni się znacząco od wybrzeża. Życie jest prostsze, społeczne więzi cały czas są mocne, miejscowości bardziej gorące i suche, ale także bardziej przyjazne niż na wybrzeżu i zdecydowanie piękniejsze.

– Nie ma nic wspanialszego niż australijski wschód słońca na środku pustkowia. Porównując wszystkie kraje, które przemierzałem, mogę stwierdzić z ręką na sercu, że należy on do moich ulubionych – mówi.

Sam wyjazd okazał się niełatwy. Czas naglił, bo Nathanowi kończyła się wiza, lecz natura pokazała swe nieżyczliwe dla podróżnika oblicze. Miał tylko kilka dni, by dostać się do Darwin, tymczasem utknął gdzieś w połowie trasy.

Zobacz także: Na dwóch kółkach dookoła Europy

Gdy przemierzał Outback (jałowy, australijski interior – red.) trwała właśnie pora deszczowa i lało tak, że droga, którą miał się dostać do celu, została zmyta. Miał szczęście, że otwarto ją na czas. Inaczej groziłaby mu deportacja, co całkowicie pokrzyżowałoby plany dalszej podróży. Gdyby to była planowana, kosztowna podróż, pewnie wyruszyłby o innej porze roku, w korzystnych warunkach.

– Wiele podobnych wypraw jest planowanych tak, aby były idealna pogoda. Ale gdzie w tym przygoda? – zastanawia się.

Drogami i bezdrożami

Z Australii wyruszył do Timoru Wschodniego, a następnie do Indonezji. Drogi w tych krajach były bardzo złe, błotniste, kręte, przez wzniesienia i dżunglę.

Następnie przemierzał Tajlandię i Malezję, gdzie szlaki były zdecydowanie lepsze. Jakość dróg pogorszyła się znów w Indiach i Kazachstanie.

Zaskakujące, że lepsze okazały się nawierzchnie w Pakistanie i Rosji. Najtrudniejsza, jak wspomina Nathan, była trasa przez Himalaje, niebezpieczna, ale dostarczyła mu wiele frajdy.

Z początku, jak przyznaje, obawiał się niebezpieczeństw, które mogły na niego czyhać po drodze. Zwłaszcza gdy bez mapy, przewodnika czy zabukowanego noclegu wjeżdżał do Wschodniego Timoru. Sporo czasu zajęło mu zaadaptowanie się do takiej sytuacji.

Zobacz także: W krainie deszczowców, czyli podróż do Szkocji

Z czasem stał się bardziej pewny siebie. W Indonezji był już bardziej opanowany.

– Podróżowanie motocyklem jest jak każda inna czynność: musisz się tego nauczyć, zdobyć niezbędną wiedzę. Z początku nie jest łatwo, ale z czasem idzie ci coraz lepiej. Pod koniec wyprawy nie bałem się niczego. Może upadku – przyznaje. Nie wspomina też nic o dzikiej naturze. – Sypiałem czasami z nożem w ręce, ale na wypadek zagrożenia ze strony ludzi, a nie zwierząt.

Stereotypy to bzdura

Największe wrażenie zrobiły na Millwardzie dwa państwa: Wschodni Timor i Pakistan. Obydwa te kraje mają bardzo złą reputację.

– Wschodni Timor był zastraszający. Cieszyłem się, gdy go już opuszczałem, lecz Pakistan bardzo polubiłem. Ludzie byli niesamowici, przyjacielscy, tacy sami jak gdziekolwiek indziej na świecie. Wielka szkoda, że ten kraj ma tak złą reputację. Nie sądzę, aby zasługiwał na nią. Tam zdałem sobie sprawę, jak wiele naszych opinii i przekonań to bzdura – mówi.

Krajem najbardziej przychylnym motocyklistom Nathanowi wydała się Tajlandia.

– Bardzo łatwo daje się zwiedzać motocyklem- opowiada. – Drogi są dobre, a za każdym rogiem znajdziemy mechanika. Ludzie są niesamowicie przyjacielscy i szczodrzy. Pewien chłopak dał mi swoją kurtkę, bo słońce spaliło mi ramiona. Inny nieznajomy zafundował mi obiad, ponieważ – jak stwierdził – jestem gościem w jego kraju. Jeszcze inny wręczył mi na szczęście posążek Buddy… W Tajlandii nigdy nie obawiałbym się jakiejkolwiek, kryzysowej sytuacji. Tam zawsze ktoś ci pomoże. Ale tak jest w każdym kraju, naprawdę!

Do Anglii Nathan wracał też przez Polskę. Był w naszym kraju przez trzy dni, więc – jak sam przyznaje – nie widział za wiele.

– Polska to nowoczesny kraj z poczuciem wspólnoty i staromodnymi wartościami, których brakuje w takich miejscach jak Anglia. Podobały mi się również krajobrazy i ludzie, których spotkałem – wspomina wizytę u nas.

Do góry kołami

Niestety, taka wyprawa to nie tylko piękne widoki i atrakcje, ale także zmęczenie i kryzys, który może przyjść w najmniej oczekiwanym momencie.

– Przejechałem 17 tysięcy kilometrów w pięć miesięcy – wspomina. – Byłem zmęczony, spłukany, życie w drodze zaczynało mnie frustrować. I w tym najtrudniejszym momencie wjechałem do Indii, kraju najbardziej wariackiego na świecie. Gdybym mógł wówczas zrezygnować, zrobiłbym to, ale łatwiej było podążać dalej. Gdybym się poddał, musiałbym zrobić coś z Dorothy, zabukować lot, a co najgorsze wytłumaczyć wszystkim, dlaczego jestem w domu wcześniej. Łatwiej było jechać dalej przed siebie…

Zadziwiające, że Nathan nie wspomina o problemach technicznych z Dot. Taki mały motocykl, a tak duży dystans do pokonania. Pierwsza tylna opona wytrzymała 4000 km (bo tak ciężki był bagaż), natomiast przednia przetrwała całą podróż.

Olej zmieniał co 1500 km. Co jakiś czas zabierał Dot do mechanika, aby zrobić właściwy przegląd. Jedyna komplikacja na trasie pojawiała się w Kirgistanie, kiedy jego CT110 potrzebowało nowego koła zębatego. Do tego wystąpił mały problem z korkiem spustowym i od tej pory, aby wymienić olej, musiał odwracać motocykl do góry kołami.

Samotność wśród ludzi

Może się wydawać, że taka podróż byłaby bardziej przyjemna, gdyby odbywać ją z kumplem.

– Kocham samotną jazdę – podkreśla tymczasem Brytyjczyk. – Czasami pewne decyzje musiały zostać podjęte niezwłocznie i bezapelacyjnie. Nie mógłbym tego dokonać z kimś. Zresztą, kocham samotność, a bardzo rzadko mam okazję być sam na sam z sobą.

Podróż, która trwa wiele miesięcy, to nie tylko nowe miejsca, ale także nowe przyjaźnie. Gdziekolwiek Nathan się zjawiał, spotykał ludzi równie zakręconych jak on. Jedni podróżowali autostopem, inni rowerami czy motocyklami.

– Najbardziej zwariowana była pewna piękna Polka spotkana we Wschodnim Timorze. Z plecakiem samotnie przemierzyła całą Azję i była w drodze do Australii. Była twarda i dzielna. – wspomina. – Poznałem wiele osób, których już pewnie nigdy nie spotkam, ale na zawsze zapamiętam ich twarze.

Najbardziej uderzyło go, że ludzie na całym świecie są do siebie podobni. Bez względu na religię, status czy kulturę. Śmieją się z tych samych rzeczy i witają nieznajomych w ten sam sposób.

– Byłem tym pozytywnie zaskoczony. Najgorszy był powrót do Europy i dostrzeżenie tego, jak nieszczęśliwi i nieprzyjaźni jesteśmy. Moglibyśmy się uczyć od ludzi z trzeciego świata – uważa Millward.

Wydasz, ile masz

Ile taka wyprawa mogła kosztować? Nathan najwięcej zapłacił za motocykl, transport i wizy. Dostanie się do Chin kosztowało go 2000 dolarów.

– Reszta wyprawy była naprawdę tania – uważa. – Z łatwością można przeżyć za 10 dolarów dziennie. To pokrywa jedzenie, nocleg i paliwo. Ustalanie budżetu przed wyprawą jest bardzo trudne. Początkowo nie zakładałem wjazdu do Chin czy zakupu nowego motocykla po tysiącu kilometrów. Tylko na te dwie rzeczy wydałem dodatkowo 4000 dolarów. Prawda jest taka, że wydasz tyle pieniędzy, ile masz.

Czasami Millward zatrzymywał się gdzieś nawet na kilka tygodni, np. czekając na wizę na dalszą podróż. Potem dziennie pokonywał po 500 kilometrów w ciągu 14 godzin. Gdyby nie przeszkody formalne, podróż pewnie zajęłaby mu najwyżej cztery miesiące. Z drugiej strony, wówczas nie udałoby mu się zobaczyć aż tyle.

Podróż to wyzwanie

Millward przestrzega pochopnych śmiałków: – Podróże takie jak ta, to nie wakacje. Jesteś stale zmęczony, brudny, przewrażliwiony i do tego brakuje ci pieniędzy. Niechętnie doradzam innym, aby podjęli ten trud. Nie zawsze jest tak romantycznie, jak mogłyby sugerować zdjęcia. Bardzo często to po prostu walka, aby dostać się tam, gdzie chcesz – przypomina.

Wyzwaniem, jakie niesie ze sobą tego typu podróż, jest także powrót do rzeczywistości, gdy kończysz wyprawę.

– Ani przez chwilę nie zakładaj, że życie, które pozostawiłeś, będzie takie samo, kiedy wrócisz – ostrzega Millward. – Możesz czuć się osamotniony. Ba, możesz nie mieć do czego wrócić! Ale jeśli nadal pragniesz takiej przygody, kup bilet i pamiętaj – nie ma odwrotu!

Swoją przygodę Nathan Millward opisał w wydanej niedawno po angielsku książce.

– Jak to zwykle bywa z książkami – mówi – łatwiej jest czegoś dokonać, niż później to opisać… Głównie dlatego, że pośrodku tej historii była pewna dziewczyna. Nie chciałem jej zranić czy sportretować źle. Nawet myślałem, aby pominąć ją w książce, ale cóż, bez niej nie byłoby tej podróży… Na szczęście jestem zadowolony z efektu i ona również!”

Czy marzy o kolejnej wyprawie?

– Marzę. Ale jeszcze nie mam dość siły, aby wyruszyć. Dla mnie przygoda musi być wyzwaniem. Jeszcze tego nie czuję. Ale pewnego dnia… Chciałbym pojechać z Alaski do Argentyny, czy to na Dot, czy na innym, podobnym motocyklu. Z pewnością znowu wyruszyłbym w trampkach, z minimalnym planem.

Tekst Weronika Kwapisz | Zdjęcia Nathan Millward

Publikacja w numerze 7/2012 Świata Motocykli

Zobacz także:

Elastyczna transmisja

Honda PCX: Spokojnie, to nie awaria

KOMENTARZE