W 2021 roku wpadliśmy na pomysł odstawienia dużych maszyn ADV na rzecz zwinnych skuterów 125 ccm. Zabraliśmy je w podróż do chorwackiej Puli. Ten szalony wypad zakończył się sukcesem i sprawił nam masę radości, a dodatkowo przykuł uwagę ludzi, którą mogliśmy skierować na akcję charytatywną. Rok później dorośli faceci o gabarytach zdecydowanie „niedżokejskich” ponownie wsiedli na małe, dzielne pojazdy i nakręcili kolejne tysiące kilometrów…

W czasie „Pula Trip” (nr 12/2021, przyp. red.) największym wyzwaniem okazało się pokonanie alpejskich podjazdów. I właśnie dlatego tym razem w całości postawiliśmy na Alpy! Naszym marzeniem stało się odwiedzenie dwóch legendarnych w środowisku motocyklowym miejsc: Grossglocknera w Austrii i przełęczy Stelvio we Włoszech. Dzień odpoczynku w środku wyprawy zaplanowaliśmy nad pięknym włoskim jeziorem Garda.

W okolicach początku wakacji zaczęła się krystalizować nasza ekipa. Do czwórki: Pyra, Wojtek, Piotrek i Ropa (czyli ja) dołączyli Mikołaj i Stonka (żona Pyry), która wzięła na siebie rolę Service Woman i poprowadziła pojazd serwisowy. Jeśli chodzi o sprzęt, ustaliliśmy, że Pyra pojedzie PCX-em, Wojtek tym razem na Yamasze X-Max, Piotrek Na Aprilii, Mikołaj na stonkowej Yamasze SR 125 (nie skuter, ale też 125), a ja żyłem nadzieją wskrzeszenia mojej Delmy, czyli koreańskiego Daelima History. Niestety w Polsce nie było do niego części, nie zdążyłbym też ich sprowadzić z Korei na czas, dlatego ostatecznie pojechałem na pożyczonej od kolegi Yamasze Majesty 125 (dzięki Marian WG!). Dzięki obecności wozu serwisowego wystarczyło się spakować do wodoodpornego wora i wrzucić graty na pakę, a skutery mogły lecieć bez dodatkowego balastu.

Podobnie jak w poprzednim roku, wystartowaliśmy ze wsparciem akcji charytatywnej. Tym razem postanowiliśmy pomóc małemu Antosiowi Sobeckiemu w walce o zdrowie. Kilka dni przed startem zbiórka zaczęła się rozpędzać, a dodatkowo otrzymaliśmy oferty wsparcia od sponsorów! Dzięki nim mieliśmy z głowy opłaty za noclegi, a cała ekipa została ubezpieczona na wyjazd. Jeszcze raz bardzo im za to dziękujemy!

Dzień przed wyjazdem oficjalną odprawę zorganizowało nam nasze miasto – Świebodzice. Wieczorem spotkaliśmy się m.in. z burmistrzem (który sam dosiada jednośladu) i jego zastępcą. Na odprawie obecny był również tata Antosia, któremu przekazaliśmy pamiątkową koszulkę dla malucha.

>>Zbiórka na Antosia Sobeckiego<<

Liczne punkty widokowe… Ciężko jest się nie zatrzymać i nie podziwiać takich okoliczności przyrody

W drogę!

Jest 6 września, tuż po szóstej rano – startujemy! Dzisiejszym celem jest dotarcie do Austrii, gdzie mamy zapewniony nocleg u siostrzenicy Pyry, Julki. Pierwszy postój – Lubawka. Tu pijemy poranną kawę i tankujemy skutery. Humory dopisują. Ustalamy jeszcze ostatnie szczegóły trasy i ruszamy dalej. Dorota (Stonka) podąża za nami autem serwisowym. Pogoda się krystalizuje, mamy piękne słońce, jest ciepło, ale nie gorąco, wiatr bardzo znośny. Skutery lecą jak wściekłe, moja Yamaha ma chyba najwyższą prędkość maksymalną. Na pierwszym tankowaniu po stronie czeskiej spotykamy grupę podobnych do nas zapaleńców. Jadą na Jawkach z przyczepkami i wózkami bocznymi, starych skuterach itd. W powietrzu przez chwilę unosi się ten zapomniany już nieco zapach dwusuwa…

Lecimy dalej. Na kolejnym tankowaniu Piotrek zgłasza wątpliwości dot. układu chłodzenia w Aprilii. Sprawdzamy poziom płynu chłodzącego – jest za niski. Szybki zakup na stacji benzynowej i tym razem problem rozwiązany. W międzyczasie na horyzoncie dostrzegamy wielkie burzowe chmury, które dopadają nas wcześniej niż myśleliśmy. Przetacza się nad nami szybka, intensywna ulewa. Wskakujemy w przeciwdeszczówki. Chyba nikt tego nie lubi, człowiek walczy z materią niczym ranny Spiderman, a 15 minut później ulewa zupełnie znika i należy wykonać te same czynności w kolejności odwrotnej…

Passo di Gavia – naszym zdaniem najpiękniejsza przełęcz na całej naszej trasie

Przed nami już Austria. Oczywiście cały czas lecimy bocznymi drogami, widoki są piękne. Póki co płasko jak na stole, ale mijamy malownicze wioski i lasy. Do celu jeszcze daleko, a ja już zaczynam odczuwać trudy podróży w miejscu, w którym kończą się plecy. Coś ta kanapa twarda taka… Krajobraz zaczyna się zmieniać, karmimy się widokiem malowniczych wzgórz i gór w oddali. Kilka minut przed ósmą wieczorem meldujemy się u Julki w Altenmarkt im Pongau. Za nami ponad 600 km i prawie 14 godzin w siodle. Rozpakowujemy graty i siadamy w ogródku, w którym czeka już na nas strawa z grilla. Rozpoczynamy nocne Polaków rozmowy wspierane odrobiną „wody rozmownej”. Późnym wieczorem dojeżdżają do nas Jacek z Rimą na Vulcanie 1700. Mają nam towarzyszyć w wyprawie aż do jeziora Garda, skąd wyruszą samotnie w dalszą drogę.

Następnego dnia wstajemy około 7 rano. Niestety możliwości skuterów są ograniczone więc jeśli chcesz pokonać dłuższy dystans – musisz po prostu zacząć wcześnie. A dzisiaj plan mamy bardzo ambitny – Grossglockner oraz dojazd nad Gardę we Włoszech. Ruszamy o 08:30, już od pierwszego metra towarzyszą nam piękne widoki. Za to pogoda nie rozpieszcza, pada i do tego chmury zeszły bardzo nisko. Pod bramki wjazdowe na trasę pod Grossglockner docieramy półtorej godziny później. Aprilia Piotrka niestety wykazuje kolejny problem – podjeżdża pod większe wzniesienia bardzo powoli i z tego powodu podejmuje on decyzję, że odpuszcza wjazd pod szczyt i poczeka na nas tutaj, w restauracji. Po opłaceniu biletów, resztą ekipy przejeżdżamy przez bramki.

Dach Austrii

Wjazd pod szczyt zaczyna się niemal pionowym podjazdem. Momentalnie wpadamy w nisko zawieszone chmury. Towarzyszą im mżawka i niska temperatura. Ale wszystko rekompensują nam niesamowite wręcz widoki. Są momenty, kiedy chmury nieco odpuszczają i wtedy ukazuje nam się cały majestat gór. Jest pięknie. Skutery jadą do góry z prędkością 40-50 km/h, ale jadą. Pokonujemy jedną agrafkę za drugą, a na naszych twarzach rysują się coraz szersze uśmiechy. Wkrótce docieramy na przełęcz. Kilka fot, meldunek z trasy dla obserwujących nasze wydarzenie kibiców i ruszamy w kierunku lodowca. Na poziom 2 571 m n.p.m. docieramy o godzinie 11:30. Jest pięknie. Wrzucamy meldunek do wydarzenia na Facebooku – pierwszy cel wyprawy osiągnięty.

W międzyczasie do Piotra dojeżdżają Rima i Dorota. Wspólnie jemy lunch i ruszamy dalej, oczywiście w deszczu. Zaczynamy alpejską wspinaczkę. Widoki chyba jeszcze ładniejsze niż te na słynnym Grossie. Przejeżdżamy przez malownicze wioski nastawione na amatorów sportów zimowych. Nad głowami raz po raz przelatują wagoniki kolejek linowych. Po minięciu skoczni narciarskiej w Innsbrucku zabawa trwa na całego. Agrafka za agrafką, trasa pozwala nam doskonalić umiejętności składania się w zakręty. Lecimy w kierunku Włoch. Granicę przekraczamy o godzinie 19:00 w miejscowości Brenner, skąd kierujemy się na Bolzano. Jest ciemno, a drogi są kręte. Omijamy autostrady, a dodatkowo pojawiają się remonty. Robi się trochę niespokojnie.

Dużo wcześniej poprosiliśmy Jacka, aby Vulcanem poleciał autostradami i odebrał nasz nocleg – domek nad Gardą. Jest nieciekawie. Ciemno, zimno i do domu daleko, zmęczenie daje się coraz bardziej we znaki, co jakiś czas grupa trochę się rwie. Gubimy się, znajdujemy i tak dolatujemy do miejscowości Laag w południowym Tyrolu. Jest 21:30 i jedyne, co widzimy, to oświetlone miejscowości w oddali. Zaczyna mocno padać. Wszyscy są zmęczeni i perspektywa wciągania na siebie przeciwdeszczówek nie uśmiecha nam się za bardzo. Wściekły jak osa staję na poboczu i wciągam skafander. Chłopaki twardo odpuszczają. Jedziemy, zmęczenie jest już ekstremalne, Moje cztery litery zmuszają mnie do akrobacji na „sportowym” siedzeniu Yamahy. A że bokiem, a że przodem, a bardziej z tyłu, a bardziej z przodu… W takich nastrojach dolatujemy w okolice jeziora Garda.

Trzymaj Gardę!

Zwiastują to odbijające się w jeziorze światła pobliskich miejscowości i liczne tunele wydrążone w skałach, przez które przejeżdżamy. Na kemping w Limone Sul Garda docieramy kilka minut przed północą. Rozpakowujemy graty, rozglądamy się po okolicy, szybka toaleta i siadamy, by trochę odpocząć. Zmęczenie wygrywa i dzisiejszego wieczoru padamy dość szybko. Poranek wita nas zachmurzonym niebem. Dzisiaj mamy dzień odpoczynku – nigdzie nie jedziemy, chcemy złapać resztki lata.

Około 14 wychodzi słońce i robi się piękna pogoda. Od razu wskakujemy do jeziora. Nagrywamy meldunek dla śledzących naszą wyprawę, wrzucamy kilka fot i robimy drobne zakupy. Dzień kończymy w pobliskiej restauracji, gdzie świętujemy półmetek wyprawy. Kiedy głośno zastanawiamy się, co zamówić, kelnerka, która nas obsługuje odpowiada: „Tu wszystko jest dobre. Cześć, Agata jestem.”. Kolację zjadamy w wyśmienitych nastrojach.

Droga do motocyklowej mekki

Ruszamy punktualnie. Zjadamy śniadanie, omawiamy planowaną na dzisiaj trasę. Ponownie jest ambitnie. Głównym celem jest zdobycie przełęczy Stelvio, o której wielokrotnie czytaliśmy, że to jedno z tych miejsc, które po prostu trzeba odwiedzić na dwóch kółkach. Po osiągnięciu tego celu będziemy się skupiać już tylko na powrocie do domu. Ten dzień to również pożegnanie z Jackiem i Rimą, którzy swoim „parowozem” odbijają w stronę Szwajcarii.

Znad Gardy niemal od razu rozpoczynamy wspinaczkę w górę. Kierujemy się na miejscowość Ballino, drogą 421. Tradycyjnie już Piotrek zostaje tu nieco z tyłu, ale idzie sprawnie. Niemal od razu też dostajemy jak na talerzu porcję widoków. Lecąc kolejnymi agrafkami, po lewej stronie zauważamy coś, co przypomina chmurę. Dłuższe oglądanie pozwala stwierdzić, że to nie jest chmura a jakby wisząca w powietrzu góra. Taki niesamowity efekt zrobiły chmury, które zawisły wokół szczytu. Chwilę później wjeżdżamy właśnie w te chmury. Jedziemy w nich dobre 10 minut, robi się chłodniej, a po chwili wyłaniamy się, wjeżdżając wyżej i wyżej. Otaczają nas zapierające dech w piersiach widoki przy pięknej, słonecznej pogodzie. Dojeżdżamy do małego Tione di Trento. Tutaj zatrzymujemy się na kawkę i coś do kawki, czyli idealne włoskie śniadanie. Robimy kilka fot. Kawa smakuje niesamowicie! Co ci Włosi robią, że tak im ona wychodzi?

Lecimy dalej. Widoki coraz lepsze. Wjeżdżamy w wysokie góry. Ośnieżone szczyty przestają nas dziwić. Co chwilę któryś z nas zatrzymuje się, żeby ustrzelić fotę. Kierujemy się ku granicy Lombardii, osiągamy ją na przełęczy Passo del Tonale. Tutaj też zaczyna się pojawiać coraz więcej motocykli. Jest sobota, piękna pogoda, Włosi łapią końcówkę sezonu. Po agrafkach raz za razem z hukiem mijają nas odpicowane do granic możliwości Dukaty i inne włoskie sprzęty. Pięknie!

Nie tracąc czasu ruszamy dalej i wyżej. Co chwilę agrafki. Lewo, prawo, lewo, prawo… Nasze maszyny znoszą to bardzo dzielnie. Wspinamy się wąską drogą SS300. To wstążka prowadząca cały czas do góry, składająca się głównie z nawrotów. Otaczają ją lasy, a wyłaniające się zza nich góry są już skaliste i zaśnieżone. Powiedzieć, że te okoliczności przyrody są piękne, to tak jakby powiedzieć, że motocykle są „w porządku”… Niedomówienie do kwadratu! Tu jest jak w bajce! Do mijających nas już dziesiątek motocyklistów dochodzą sportowe supersamochody.

Po dobrych kilkudziesięciu minutach jazdy w takich okolicznościach dojeżdżamy do Passo di Gavia, kolejnej alpejskiej przełęczy. W mojej indywidualnej skali ta przełęcz wygląda najpiękniej, tak samo jak i prowadząca na nią droga. Jeśli tylko będziecie w tej okolicy, koniecznie tam zawitajcie! Wspinając się w to miejsce dojedziecie do jedynego na trasie tunelu. Ciekawostką jest fakt, że po jego lewej stronie znajduje się stara droga enduro, którą również można przejechać. Oczywiście Pyra i Mikołaj po prostu nie mogli przepuścić takiej okazji i tym samym pecet i SR-ka zamieniły się chwilowo w sprzęty adventure.

Swoją drogą zabawnie to wyglądało, kiedy te dwa sprzęty wjeżdżały na kamienistą drogę, a tuż obok nich gładziutkim asfaltem przelatywały GS-y, Tenery i inne „rasowe” ADV-ki. Gdzieś w tych okolicach Mikołaj zgłasza, że SR-ka nieco przerywa. Strzela w gaźnik i pracuje zdecydowanie gorzej niż rano. Szybko znajdujemy przyczynę… Wbiegając na jakiś większy kamień podczas jednego z postojów z trudem łapię oddech. I nie, nie chodzi o to, że na co dzień moim głównym sprzętem treningowym są biurko, klawiatura i monitor. To coś innego. Wysokość… Powietrze po prostu się zmieniło i gaźnik w małej SR-ce od razu to poczuł.

Motocyklowy raj

Okoliczności przyrody bardzo się zmieniają. Znikają lasy i zieleń, a zastępują je po prostu skały, kamienie i śnieg. Robi się zimno, bardzo zimno. Mapa wskazuje, że za 7 km osiągniemy swój drugi zaplanowany cel. Zatrzymuję się przy punkcie widokowym, żeby z góry zrobić zdjęcie motocyklowego raju, czyli drogi na Stelvio. Po chwili dołącza do mnie reszta ekipy. Przystaje też sporo motocykli, ich kierowcy ze zdumieniem oglądają nasze tablice rejestracyjne. Wymieniamy się wrażeniami. Piotrek stwierdził, że jest dzisiaj największym kozakiem w Alpach – na żadnym z zakrętów nie odpuścił gazu.

Oczywiście główną przyczyną jest fakt, że jego prędkość maksymalna to 10-20 km/h, a gdyby ten gaz odpuścił, nigdzie by nie podjechał. Ale kto by się tam wdawał w szczegóły… Wyprzedzam nieco grupę żeby już u samego celu nagrać, jak wjeżdżają kolejni uczestnicy wyprawy. Pierwszy wpada Mikołaj. SR-ka, na 1-2 biegu, sprawnie i z dużym entuzjazmem wdziera się na przełęcz. Następnie Wojtek na X-Maxie, na którym Stelvio jakby nie robiło wrażenia. Na końcu Piotrek na Aprili i wpychający go z pokładu peceta Pyra. Kiedy chłopaki wtaczają się na metę, my z Wojtkiem głośno krzyczymy, a ludzie wokół biją brawo.

Mamy to! oba cele wyprawy osiągnięte! Widoki niesamowite! Nastroje jeszcze lepsze. Kompletnie nie przeszkadza nam temperatura. Zatrzymujemy się na chwilę, żeby wrzucić do wydarzenia meldunek z trasy. Zgłaszamy małemu Antosiowi, że oto ekipa Skuterowych Alp zdobyła dla niego alpejskie szczyty. Mobilizujemy followersów do osiągnięcia z nami również trzeciego celu – zamknięcia naszej finansowej zbiórki dla tego dzielnego malucha. Posilamy się lokalnym specjałem, bułą z kiełbasą z jelenia, okraszoną kapuchą kiszoną – ta potrawa spokojnie nasyciłaby czteroosobową rodzinę. Kontemplując widoki na wysokości ponad 2700 m n.p.m. dostrzegamy grupę świstaków, która z ciekawością przygląda się tłumom ludzi w okolicy ich domu.

Czas wracać, dochodzi 15:00, a w planach mamy jeszcze dzisiaj dojazd do Niemiec, w okolice Monachium. Pyra kontaktuje się z Dorotą i ustalamy miejsce zbiórki. Restauracja. Wbijamy ten punkt w nawigację i ruszamy. Co chwilę jednak stajemy, by uwiecznić te niesamowite wręcz widoki. Już wiem, że chcę tu wrócić. Na większym sprzęcie i tym razem we dwoje, żeby podzielić się tymi niesamowitymi kadrami. Właśnie te przestoje powodują, że trochę się gubimy. Ale punkt docelowy jest znany, nawigacja działa, paliwo jest – nic, tylko odkręcać manetkę…

Niestety po chwili X-Max Wojtka zaczyna wariować. Płynu chłodzącego jest na full a mimo to wiatrak praktycznie się nie wyłącza. Nagle gasną wszystkie kontrolki, później światła i na końcu sam skuter. Objawy rozładowanego do zera akumulatora. Pyra potwierdza diagnozę. Dociera Stonka w wozie serwisowym, ładujemy Yamahę z kabli. Odpala, jedziemy. 40 minut później znowu to samo. Wygląda jakby uszkodzone było ładowanie albo akumulator. No i ten wiatrak ciągle działający… Zatrzymujemy się na niewielkim parkingu w austriackim miasteczku. Ponownie procedura ładowania.

Akurat Polska gra w siatkówkę i ważą się losy awansu do kolejnej rundy turnieju. Odpalamy na telefonie, wyciągamy jakieś przekąski i zabieramy się za kibicowanie. Oczywiście emocje biorą górę i po chwili już słychać głośne okrzyki. Mikołaj odpala kuchenkę gazową i robi kawę. My poubierani w kominiarki, bo zimno. I wtedy dociera do mnie, gdzie jesteśmy. Otóż stoimy pod bankiem i komisariatem policji. Pokrzykujący goście w kominiarkach, z butlą gazową, jakimiś kablami i do tego odpalają ogień. No lepiej trafić nie mogliśmy… Na szczęście nikt do nas nie wyszedł. Polska wygrywa mecz, X-Max łapie trochę prądu. Można jechać.

Już wiemy, że nocleg będziemy łapać w Austrii, na Niemcy nie ma szans. Miejsca do spania szukamy 40 minut później stojąc na parkingu stacji benzynowej gdzie X-Max ponownie wyzionął ducha. Mamy, jest miejsce w pensjonacie jakieś pół godziny jazdy od nas. Pada coraz mocniej, ale zmęczenie jest już spore i postanawiamy lecieć bez przebieranek. Softshelle i inne wynalazki muszą dać radę. Udaje się. Dzięki uprzejmości obsługi stawiamy skutery pod wiatą, a X-Maxa wrzucamy na wóz serwisowy. Zapada decyzja, że jutro Mikołaj wskakuje do wozu, Wojtek na peceta, a Pyra na SR-kę i tak jedziemy do domu. To znaczy próbujemy, bo 722 kilometry na strzała na 125 ccm to spore wyzwanie, nawet przy sprzyjającej pogodzie. Szybko padamy na twarz. Dzisiejszy dzień był po korek wypełniony emocjami i wrażeniami.

I do domu

Startujemy o 6:30, w prognozach deszcz… Wskakujemy w swoje wesołe stroje typu „Pi i Sigma”. Jak się później okaże, nie zdejmiemy ich już aż do Polski. Teraz już typowy tranzyt. Tankowanie, jazda 150-170 kilometrów, tankowanie, i tak w kółko. Co jakiś czas jedzenie, kawka… Na jednej ze stacji, (jak się okazało, już w Niemczech) Pyra mówi, że musi coś wymyślić z butami. Planował jechać dobrze osłoniętym skuterem więc jego buty mają znikomą odporność na wodę. Przy pomocy pociętego ręcznika i zakupionych niemieckich worków na śmieci konstruuje rasowe onuce. Można pałować dalej! Na odcinkach, na których aura nieco odpuszcza, Pyra doskonali pozycję aerodamiczną na SR-ce. Czasami jedzie w pozycji na Supermana, zmieniając biegi ręką. Ja doskonalę siadanie na zazwyczaj nieużywanych skrawkach własnej d…, no, miejsca, gdzie kończą się plecy. Kto wymyślił tę kanapę w Majesty S?!

Jesteśmy coraz bliżej Polski. Mimo ogromnego zmęczenia, nastroje mamy świetne. Nasza sielanka kończy się na 40 kilometrów przed granicą. Po krótkim postoju ruszamy i musimy zatrzymać się z powodu ruchu wahadłowego. I nagle z peceta wydobywają się kłęby siwego dymu. Pyra krzyczy do Wojtka, żeby ten natychmiast wyłączył silnik. Ewidentnie pali się olej. Tylko skąd?! W głowach mamy już pęknięcie silnika, urwany korek spustowy itd… Po przestudzeniu sprawdzamy Hondę. Korek wlewowy się poluzował i trochę oleju chlapnęło na rozgrzany silnik. W połączeniu z deszczem wszystko natychmiast zaczęło parować. Na szczęście korek nie wyskoczył, tylko się odkręcił, i nadal jest w gnieździe. Wycieramy wszystko, dokręcamy porządnie korek i ruszamy. Na szczęście do granicy w Lubawce dojeżdżamy już bez żadnych przygód.

Jest komu dziękować!

Polska gra mecz w siatkówkę. I jest bardzo realne, że na niego zdążymy. Chłopaki rwą do przodu, jakby jutra miało nie być. Raz na jakiś czas w oddali widzę ich światła. Wpadamy do garażu Pyry w Świebodzicach. Moje cztery litery wymagają natychmiastowej wymiany na nowe, młode i nieużywane, ale jest radość. Jest ogromna radość. Na dokładkę do Doroty w tej chwili dzwoni Łukasz, tata małego Antosia, dla którego całe to zamieszanie. Meldujemy całej rodzince wykonanie zadania. A dodatkowo zauważamy, że nasza zaplanowana zbiórka również osiągnęła swój cel. Radość tym większa!

Ponownie to zrobiliśmy! Po raz drugi udowodniliśmy sobie, że do podróżowania nie trzeba ogromnego budżetu i wypasionego turystycznego sprzętu pod sobą. Ponownie pomogliśmy dziecku w potrzebie i ponownie podładowaliśmy nasze wewnętrzne akumulatory ogromną dawką endorfin. Było pięknie i już wiemy, że nie był to ostatni taki wypad. Dziękuję chłopakom i dziewczynom za stworzenie tej niesamowitej atmosfery. Wojtkowi (Marian WG) za wypożyczenie „rakiety”. Dziękuję sponsorom: InterApp, Kompanii Górniczej i Kowalski Ubezpieczenia za wsparcie wyprawy. Dziękuję wpłacającym na naszą zbiórkę – to dzięki wam wsparliśmy Antka konkretną kwotą, a kilometry mijały jakoś lżej. Dziękuję żonie za umożliwienie mi takiego wypadu. Pozostańcie czujni – to nie jest nasze ostatnie słowo!

Tekst: Paweł Nasiadka

Zdjęcia: Łukasz i Dorota Ziemniccy, Piotr i Wojciech Brągiel, autor