Mija właśnie trzeci, a może czwarty rok od momentu, gdy stwierdziłem, że jazda nowym motocyklem zaczyna być dla mnie nudnawa.

Nie mam tu oczywiście na myśli swobodnego hasania po terenie (co prawda tego rodzaju zabawy coraz słabiej mi wychodzą, głównie ze względu na wiek i stale przyrastającą masę), ale takie zwykłe, bliższe czy dalsze turystyczno-rekreacyjne szwendanie się po asfaltach. To trochę tak, jak w polskim filmie Marka Piwowskiego: nuda – nic się nie dzieje! W zasadzie wystarczy zapakować bagaże, ubrać się odpowiednio, nadusić guzik startera i. można objechać niemal świat wokoło, wymieniając oczywiście po drodze klocki hamulcowe i co jakiś czas oleje. I w zasadzie jedyną przeszkodą stającą na drodze moto-podróżnika jest zasobność jego portfela. Jest kasa – jedziesz. Nie ma kasy – też jedziesz, ale palcem po mapie.

Co prawda, ze stanem mojego konta bankowego bywa bardzo różnie. Postanowiłem sobie kilka lat temu podnieść nieco poprzeczkę i na wyprawy turystyczne wyruszać motocyklem zabytkowym, czyli powrócić do dawnego hobby. Chociaż po namyśle muszę przyznać, że w latach 80., czyli wtedy, gdy zaczynałem przygodę z jednośladami, jazda na weteranach (w dzisiejszym rozumieniu) nie była wynikiem hobby, lecz raczej smutną koniecznością. Po prostu każdy chłopak, który chciał jeździć porządniejszą maszyną, musiał decydować się na oldtimera, bo nowe japońskie motocykle kosztowały w Polsce więcej, niż wynosiły roczne dochody wszystkich mieszkańców mojej ulicy. Tyle tylko, że na początku lat 80. to każdy Awoszczak, Enesiak, a tym bardziej Ural czy Junak wydawał się w miarę współczesnym motocyklem. Dopiero z upływem lat dorobiły się one pewnej „patyny”.To tak, jakbym dzisiaj jeździł 25-letnim Gold Wingiem, czy CB 750. Nic nadzwyczajnego – po prostu troszkę starsza maszyna.

Tak czy owak naszło mnie na zabawę w nieco starsze stalowe rumaki. Kiedy więc nadeszła pora tegorocznego rajdu Rotoru, bez wahania wyciągnąłem z garażu leciwą jednostkę, umówiłem się z kilkoma kolesiami (wiadomo – w kupie raźniej) i skoro świt koło południa udaliśmy się jak za dawnych dobrych lat w kierunku Olsztyna, zgarniając po drodze jeszcze parę maszyn. Jazda nie trwała jednak zbyt długo, gdyż tuż za Glinojeckiem prądy postradał Gutek Krzyśka. Na szczęście mijał nas po drodze kolo wiozący na Rotor motocykl lawetką i w swej dobroci zgodził się zdjąć maszynę z paki, a na jej miejsce załadować włoskie zwłoki. Ujechaliśmy może z 10 km, gdy okazało się, ze w moim Indyku zacięła się powrotna pompa oleju i nie odprowadza go z karteru. Przystąpiłem raźno do reanimacji, poparzyłem sobie paluchy gorącym olejem i po półgodzince – dawaj do przodu. Niestety, w tym czasie jakoś dziwnie zaniemogła Sacharyna i z kolei ona wymagała reanimacji. Po usunięciu awarii ujechaliśmy może z 10 km, gdy Indyk znowu zapluł się olejem. Kolejny postój, i tak już do samego Olsztynka. W sumie przejechaliśmy jakieś 200 km i zajęło nam to prawie siedem godzin.

Na miejscu w bazie rajdu w sobotni poranek wszyscy, którym pozwalało na to zdrowie, stanęli na starcie rajdu, a ja niespiesznie wziąłem się do systematycznej rozbiórki indyczej jednostki napędowej. Do wieczora uporałem się z problemem i wszystko byłoby w porządku, gdyby właśnie nie urwało się siodło. Starym harcerskim sposobem zastąpiłem je kocykiem zespolonym ze śpiworem i w niedzielę rano spokojnie udałem się w drogę powrotną do domu. Ze względu na szacunek dla własnego kręgosłupa, podróż jednak nie odbywała się w zbyt szybkim tempie. Wieczorem wylądowałem w domu, czyniąc rachunek sumienia. Poparzone palce, urwane siodło, wielki siniak na du. i bolący kręgosłup. Jednak wcale nie popsuło mi to humoru. W końcu motocykl o własnych siłach pokonał trasę, ja znajduję się w jednym kawałku i przynajmniej coś się działo! I jestem przekonany, że takie same wrażenia mieli pozostali kolesie, którzy naszarpali się z maszynami w trasie, ale jakoś udało im się szczęśliwie wrócić do domu. Pełna satysfakcja! Umordowałem się jak pies, boli mnie wszystko, ale nie żałuję ani jednej sekundy z wyjazdu.

Tak chyba właśnie lubię spędzać wolny czas, gdy nie muszę myśleć o pracy, domu, kłopotach dnia codziennego. Jest tylko trasa, walka z maszyną i koledzy, na których pomoc mogę liczyć w ciężkich chwilach. Gdybyśmy jechali na maszynach współczesnych, to standardowo dojechalibyśmy w to samo miejsce w półtorej godziny, nawet specjalnie się nie spiesząc i zaliczając kolejne z setek kilometrów trasy. A tak, poznaliśmy bliżej kilka przydrożnych rowów, kilka prowincjonalnych sklepików, kilku miłych ludzi. A przede wszystkim odbyliśmy sporo pouczających dyskusji na temat zaistniałych awarii i sposobów ich usunięcia. Takie zajęcia w podgrupach zdecydowanie pogłębiają wiedzę z zakresu mechaniki, elektryki, a niekiedy nawet chemii czy historii motoryzacji. Jednocześnie uczą radzenia sobie w trudnych sytuacjach, a także koleżeństwa i cierpliwości.

Wcale nie twierdzę, że wyjazdy na motocyklach współczesnych są przez sam rodzaj dosiadanych maszyn czymś gorszym, ale z pewnością mają inny charakter i dostarczają innego rodzaju wrażeń. Przecież nie każdy motocyklista musi lubić parzyć się gorącym olejem czy poszukiwać zaginionych prądów. Znam wielu wspaniałych ludzi, którzy sami nie umieją (bądź też nie czują takiej potrzeby) samodzielnie wymienić klocków hamulcowych czy oleju w silniku i w niczym to nie umniejsza ich wartości. I wcale nie wymagam od nich, żeby lubili dłubać się w swoich sprzętach. Oni po prostu cenią sobie troszkę inne wartości i czerpią zadowolenie z innych niż ja przeżyć. Owszem, nie trzeba wozić ze sobą zbyt wielu narzędzi, ale jak takie moto stanie w drodze, to jedynym przydatnym urządzeniem jest przeważnie telefon komórkowy z zanotowanym w pamięci numerem do kumpla z lawetą. Dla mnie, jeżdżącego na weteranach, każdy przebyty kilometr jest moim zwycięstwem, każda własnoręcznie usunięta awaria to ogromna satysfakcja. A takich przeżyć, niestety (albo właśnie stety), motocykle nowe, zadbane i niezepsute nie mogą mi zaserwować.

Na koniec podkreślić jednak muszę, że nie jestem oszalałym szowinistycznym wyznawcą motocyklowego wetarnizmu, który nowe maszyny uważa za zwykłe śmieci. Wcale nie. Weteranami można się zabawiać jedynie mając dużo wolnego czasu, czyli właśnie podczas wakacji albo weekendowych wyjazdów. Jak to mawiał pewien znany literat: „miło szaleć, kiedy czas po temu”. Jeżeli jednak w określonej porze chcesz dotrzeć z punktu A do punktu B, to trzeba jednak łaskawym okiem spojrzeć na motocykl współczesny, który w odróżnieniu od starucha przeważnie szybko jeździ, dobrze hamuje, mało pali, a przede wszystkim nie psuje się bez przerwy. I sam dosyć często i chętnie korzystam z takich maszyn, wcale się tego nie wstydząc, ale wielkiej satysfakcji z tego tytułu nie odczuwam.

KOMENTARZE