fbpx

Czemu Alaska? Miałem ją w głowie od dawna, ale zawsze inne miejsca były bliżej. Lecz w końcu do podjęcia tego wyzwania ośmieliła mnie wcześniejsza eskapada do Kanady.

Jedziemy!

Podróż po Kanadzie w 2015 roku zauroczyła mnie. Widziałem różne parki narodowe – Grand Canyon, Yellowstone, Yosemite czy inne, ale Parki Jasper i Banff, do których dotarłem latem 2015 roku w Kanadzie, wywarły na mnie olbrzymie wrażenie: potęga gór, piękno jezior i lodowców. Przeżycie było na tyle silne, że szczęki z hamulców mojego Stroma prawie pospadały. Wtedy postanowiłem dotrzeć motocyklem na Alaskę.
Po powrocie z Kanady zajrzałem do kalendarza i zaznaczyłem dzień wyjazdu – 24 czerwca 2016 roku. I tak danego sobie słowa dotrzymałem. Gdy przygotowywałem moje Suzuki V-Strom 1000, właściwą odzież oraz niezbędne akcesoria do eskapady, w ostatniej chwili dołączył do mnie kolega – Rafał Ptak (też motocyklista). Kupił ośmioletniego „Sztormiaka” 650 wprost z Los Angeles. Wsadził w niego kilkanaście studolarówek i postawił na kopyta.
W ostatnią noc przed wyjazdem miałem sen, że jadę motocyklem, a przechodzień palcem wskazuje na przód mojego pojazdu. Chcąc sprawdzić, co się stało, wychylam się do przodu podczas jazdy. Widzę, że koło wraz z amortyzatorami składają się pod spód jak scyzoryk. Żeby obronić się przed upadkiem, podpieram się nogami o asfalt, a rękami podtrzymuję kierownicę. Za chwilę podjeżdża Rafał i z niedowierzaniem ogląda mojego Stroma w nowej, składanej wersji… Po części ten sen miał się okazać proroczy.

 

Trzy stany, trzy terytoria

Powyżej: bizon – kanadyjski „żubr”.

Pierwszego dnia wczesnym rankiem wyruszyliśmy z okolic San Francisco, przejeżdżając przez trzy stany i pokonując 675 mil (1080 km). Oprócz Alaski planowałem jeszcze dotrzeć do miasta Yellowknife, stolicy kanadyjskiej prowincji Terytoria Północno-Zachodnie, przejeżdżając po drodze przez dwa inne terytoria tego kraju. Ostatni, ponadtysiąckilometrowy fragment trasy, to odcinek trudny do pokonania dla motocykli ze względu na niewielką pojemność zbiorników paliwa oraz rzadko rozmieszczone stacje paliwowe w tym rejonie. I właśnie w jednym z takich miejsc, pomiędzy stacjami w baku mojej „tysiączki” zabrakło „pożywienia” dla silnika.
Przymusowy postój wypadł niestety w lesie, gdzie żeruje sporo niedźwiedzi. Gdy kilka sekund później zajechał Rafał, okazało się, że i on ma tylko trochę paliwka, na jakieś kilkanaście kilometrów. A GPS wskazał, że następna stacje jest za około 16 km. Po szybkiej konsultacji ustaliliśmy, że Rafał jedzie na stację, a ja z duszą na ramieniu i dzwonkiem przywiązanym do palca hałasuję, próbując odstraszyć potencjalnego, drapieżnego napastnika.
Rafał – owszem – znalazł indiańską stację, ale bez paliwa… A ja przez godzinę każdy odgłos wiewiórki wspinającej się po gałęzi odbierałem, jakby to był grizli biegnący przez las w moim kierunku. Otuchy trochę dodawały mi sprej na niedźwiedzie, nóż za paskiem i dzwoneczek do odstraszania. Kierowcy sporadycznie przejeżdżających samochodów nie mogli mi pomóc. Niestety, okazało się, że najbliższa stacja jest nie za 16 km, ale za 160 mil. Lecz na przekór przeciwnościom, Rafał wrócił ze zbawienna benzyną. Miał szczęście: odkupił ją od kolesia w pikapie z wielką przyczepą kempingową.
Po czterech dniach i przejechaniu ponad 2000 mil (około 3500 km) dotarliśmy ze zdrętwiałymi tyłkami do Wielkiego Jeziora Niewolniczego (najgłębszego w Ameryce Północnej – 614 m). Rozbiliśmy namioty i postanowiliśmy rano pognać do Yellowknife – 200 mil (315 km).
Gdy ruszyliśmy o poranku, szybko okazało się, że asfalty znikły i trafiliśmy na „rollercoaster”. Drogi są tu bardzo podmokłe i zapadają się. Skoncentrowani na slalomie między dziurami, po prawie 4 godzinach dotarliśmy do Yellowknife. Dalej na północ drogą numer 3 już nie da się jechać. Tam po prostu drogi nie ma. Obejrzeliśmy wzgórze upamiętniające lotników kanadyjskich, dzięki którym te niedostępne rejony stanęły otworem oraz regionalne muzeum. W drodze powrotnej na kemping napotkaliśmy kilka bizonów, które żyją tutaj na wolności, a nie na wydzielonych obszarach, jak np. te z Yellowstone.

 

Trochę off-roadu

Powyżej: baribal, czyli czarny niedźwiedź amerykański, co do zasady jest wegetarianinem, ale gdy brak leśnych owoców i roślin, potrafi zapolować.

Z Fort Providence ruszyliśmy drogą numer 3, a potem trasą numer 1. Czekała nas przeprawa przez lasy do Fort Nelson: 500 km szutrem, 400 km asfaltem. Nie mieliśmy doświadczenia w pokonywaniu takich odludzi. Obawialiśmy się, czy damy radę. Ale alternatywna, asfaltowa trasa (jak dla harleyowców) mierzyła 1600 km! Wieczorem, już na kempingu, zakurzeni, czuliśmy radość bodaj czy nie tę samą, co Rafał Sonik po zwycięstwie w Dakarze, że przebiliśmy się przez tak dziki teren.
Z Fort Nelson, już „na luzie”, śmignęliśmy w stronę Whitehorse, stolicy Terytorium Jukon. Po raz pierwszy, ale i nie ostatni, przez drogę przed nami przeparadował czarny, amerykański baribal. W Whitehorse można zobaczyć nie lada ciekawostkę: najdłuższą na świecie, drewnianą kładkę dla łososi migrujących w górę rzeki Jukon na tarło. Kładka umożliwia ominięcie zapory wodnej. Swoją podróż łosoś zaczyna od morza Beringa a kończy w okolicach miasta Teslin – to łącznie 2970 km! Że też im się tak chce…

 

Poniżej: Łososie pokonują 2970 km od Morza Beringa do Jeziora Teslin (na zdjęciu).


Fot. Jarosław Urbaniak


Fot. Jarosław Urbaniak

Z Whitehorse jedziemy do Dawson City. To niesamowite miasteczko, jak z westernu. Nie zdziwiłbym się, gdyby zza rogu wyskoczył John Wayne z rewolwerem w ręku. Niejedna ulica wygląda tu jak za czasów gorączki złota i napadów na banki: stare budynki i drogi bez asfaltu. Może poza główną, gdzie szeryf znalazł kasę na asfalt.

Poniżej: jedno z trzech najbardziej wysuniętych na północ terytoriów Kanady.


Fot. Jarosław Urbaniak


Fot. Jarosław Urbaniak

Na kempingu – niespodzianka: spotykamy pana Jurka. Choć zbliża się do sześćdziesiątki, trzy lata temu zrobił amerykańskie, motocyklowe prawo jazdy. Gdy mieszkał w Polsce, nie miał na nie szans, bo nie widzi na jedno oko. Lecz amerykańskie prawo ma luzy w tym względzie. Z amerykańskim prawkiem w ręku kupił motocykl i śmigał po USA. Tym razem zamierzał spędzić 8 tygodni w siodle swojej Hondy, podróżując po Kanadzie i Alasce. Postanowił towarzyszyć nam do Alaski drogą Top of the World Highway (najpierw czekała nas przeprawa promem przez Jukon). Z Kanady do Alaski przeskoczyliśmy przejściem granicznym w szczerym polu, na szczytach wzgórz. Z Jurkiem rozstaliśmy się w Chickien, skąd z Rafałem skierowaliśmy się do Fairbanks. Stamtąd mieliśmy wystartować na północ Alaski.

Za krąg arktyczny

Alaska

Powyżej: Szutrowo-błotnista szosa z Fairbanks do Prudhoe Bay. Asfalt i tak nie przetrzymałby zimy.

Z San Francisco zrobiliśmy już kilka tysięcy mil. Potrzebowaliśmy regeneracji w godziwych warunkach. Urzędnik na przejściu granicznym powiedział nam, że na Uniwersytecie Alaskańskim można tanio znaleźć pokój. Istotnie, dwuosobowy kosztuje 75 dolarów, a w najtańszym motelu w Fairbanks za podobne lokum chcą dwa razy tyle. Cóż, latem ceny idą 100% w górę.
Trasę na północ zaplanowaliśmy na dwa etapy. Początkowo mieliśmy asfalt, lecz po około 80 milach zaczął się zmieniać w drogę nieutwardzoną. Kiedy zaczęło padać, błoto łapało się motocykli, aby pomknąć z nami na gapę. Koła lekko tańczyły, ale Stromy mknęły do przodu.
Po drodze spotkaliśmy „człowieka-rybę”. Inaczej nie da się go określić. „Podróżował” jak łosoś – Jukonem wpław (tylko w dół rzeki), ciągnąc za sobą ponton. Płynął już pięć tygodni. Zostało mu następnych pięć. Miał zamiar dotrzeć do ujścia rzeki. Mijaliśmy porzucone samochody, które skończyły swój żywot na poboczu (jeszcze w Kanadzie widzieliśmy nawet porzucone BMW GS 1200 na blachach z Kalifornii). Po przejechaniu 260 mil (ponad 400 km) w 7 godzin, dotarliśmy do wioski Coldfoot, by przenocować na darmowym kempingu.

 

Poniżej: Watson Lake: tysiące pamiątkowych znaków z całego świata.

FF~W1grQR6}`8H3UZ6:f%K?=5wjZ 5hgw4(lKtlzLunmCRG|nXWv7k9YmksYk~wm Vo5Q0X(qIt=<{`bc-ejgw~m+6KlF_W[$~c]gn'Ue/X]Y-w=3OE7s]0SlBEUkOos]^^KG
Fot. Jarosław Urbaniak


Fot. Jarosław Urbaniak

Drugi etap przebiegał już za kołem arktycznym. Przeprawa przez góry zachwyca. Cisza i uczucie, że my i nasze „Stromy” to igła w stogu siana… Turyści w te rejony prawie się nie zapuszczają. Odwrotnie z komarami: były ich roje! Trudno coś zjeść, jeśli nie ma się siatki przeciw komarom na głowie. Lecz przecież po drodze musieliśmy nie tylko jeść…

U Zdechłego Konia

Powyżej: wyciek z widelca. Tymczasowy „opatrunek” – uszczelka podróżnika na pustkowiu.

Dwadzieścia kilometrów przed Prudhoe Bay, już wykończeni jazdą, musieliśmy jeszcze powalczyć z robotami drogowymi. I nie chodzi o kładzenie asfaltu, bo ten nie miałby sensu. Zimą temperatura spada do -50 stopni Celsjusza. Mróz rozsadziłby go na drobne kawałki. Budowano dwumetrowy nasyp. W sezonie jesienno-zimowym droga została zalana, ponieważ wcześniej była zbyt nisko usypana.
Jazda za pilotującym samochodem była uciążliwa. Czym wolniej jechał, tym bardziej nasze motocykle tańczyły na kamyczkach, grzęzły lub wpadały w koleiny po ciężarówkach. W końcu, szczęśliwi, dotarliśmy do Deadhhorse czyli Zdechłego Konia, kresu Dalton Highway, doprowadzającej tu cywilizację.
Lecz szczęście trwało krótko. Na prawym widelcu mojego motocykla znalazłem duży wyciek oleju z amortyzatora. A tu, wśród pomp tłoczących ropę z głębi ziemi i prowadzących ją rur, lasów, wszechobecnego błota i ciężkiego sprzętu, szansa znalezienia dilera Suzuki z uszczelkami była zerowa.
Jedyną atrakcją turystyczną w Deadhorse jest wycieczka nad brzeg Morza Beauforta i z powrotem za „jedyne” 69 dolarów. I tak z niej skorzystaliśmy, żeby choć zaliczyć morze, ale uporczywe myśli o wycieku z lagi nie dawały mi spokoju. Lecz „póki łańcuch na zębatce, koła motocykla się toczą a serce w silniku bije, to.” Postanowiliśmy wracać.

 

Poniżej: Widok z drogi nr 1 na Park Narodowy Wrangell – St. Elias.


Fot. Jarosław Urbaniak


Fot. Jarosław Urbaniak

Drugi wyciek

Powyżej: ośnieżony szczyt Denali – najwyższa góra Ameryki Północnej (do 2015 r. – McKinley).

Następnego dnia zaczęliśmy powrót. Na początek 500 mil a w przerwach telefony do mojej rodziny w Kalifornii z prośbą o pomoc. Stryjek i kuzyn szukali części, by nie trzeba było czekać na realizację zamówienia, gdy dotrzemy do serwisu. Następnego dnia były części, był i diler. Tylko dojechać!

Poniżej: Alaska zaskakuje na każdym kroku. Niezwykłe efekty świetlne na niebie, tym razem po burzy z gradobiciem.


Fot. Jarosław Urbaniak


Fot. Jarosław Urbaniak

Po nocy w hotelu (230 dolarów za dwie osoby z wliczonymi trzema posiłkami, bo o kempingu zapomnij, jeśli w śpiworze nie chcesz mieć misia) ruszyliśmy do Fairbanks. Do pokonania – 500 mil (780 km). Po 14 godzinach nieco przed miastem zatrzymaliśmy się na kempingu stanowym. Jeszcze przed wjazdem zauważyłem niestety wyciek z drugiego amortyzatora. Rano mój motocykl wreszcie trafił do Suzuki. Po naprawie odkręciliśmy manetki i pognali w kierunku parku narodowego Denali. Do niedawna góra Denali, najwyższy szczyt Ameryki Północnej (6190 m n.p.m.), nazywała się McKinley, ale prezydent Obama nakazał zmienić nazwę na oryginalną w języku miejscowych Indian Athabascan (oznacza ,,Wielki”).
Na przyparkowym kempingu brakowało miejsc, ale miła pani z biura wcisnęła nas na rowerowy, bo my przecież też jednośladami… Odrobina relaksu po trudnych chwilach – tego nam było trzeba. Tak bardzo, że z 11-godzinnej wycieczki autobusowej po parku (nie można po nim jeździć samodzielnie) połowę przespałem. Drugą wypełniło podziwiane widoków. Udało się nawet zobaczyć kilka grizli (z bezpiecznej odległości). Tylko szczyt Denali był w chmurach i udało się go zobaczyć dopiero nazajutrz.

 

Tysiące „krwawiących” mil

Powyżej: wycieczka statkiem z Seward do Parku Narodowego Kenai Fjords. Po drodze wieloryb pochwalił się, jak robi „mostek”.

Za Denali, w Telkeetna, skąd alpiniści ruszają do wspinaczki na szczyt, dopatrzyłem się kolejnego, trzeciego już wycieku z widelca. Miałem wybór: wracać prawie 300 mil (500 km) i usunąć usterkę za darmo, albo jechać dalej, aż do Anchorage, stolicy Alaski. „Póki łańcuch się kreci, koła się toczą…” Wybrałem to drugie, godząc się, że zapłacę drugi raz za naprawę. Lecz w Anchorage części brak. Przesympatyczni mechanicy po godzinach robili, co mogli, żeby nie ciekło. Ruszyliśmy, ale po 50 milach amortyzator zalał się „krwią” (olejem). Opatrunek niestety puścił… I krwawił przez następne 3500 mil (5600 km) aż do Kalifornii!
Z Anchorage poturlaliśmy się dalej do Sewart, gdzie przypadkiem znów spotkaliśmy Jurka na Hondzie. Rano następnego dnia mieliśmy dość sił, by wziąć 6-godzinną wycieczkę statkiem do Kenai Fjords National Park. A jeszcze tego samego dnia dojechaliśmy do przepięknie położonego miasta Homer. Na wysuniętym cyplu, na końcu drogi, przy znaku „Lands End” robimy sobie fotkę, jakby to był faktycznie „koniec świata”, lecz to południowa, a nie północna część stanu. Gdy w środku nocy, po wieczorze spędzonym w miłej atmosferze, wyszliśmy z baru, było jasno jak w dzień, jakby ktoś zapomniał wyłączyć światło. Latem za kręgiem polarnym latarki są zbędne.

 

Poniżej: dwudziesty drugi stan zaliczony na motocyklu…


Fot. Jarosław Urbaniak


Fot. Jarosław Urbaniak

Z Anchorage na południe toczyłem się już samotnie (Rafał zostawił swój motocykl na przechowanie do przyszłego roku). Miałem jeszcze pięć i pół dnia jazdy.
Cała ta przygoda przypominała trochę metodę „japońskiego turysty”, ale też liczba zwierząt, które napotkałem, była dla mnie dużym zaskoczeniem. Czarne baribale, grizli w Parku Denali, łosie, jelenie, bizony, zające, sowy, orły… Kilka gatunków widziałem po raz pierwszy. No i oczywiście miliony komarów. O widokach nie da się pisać, trzeba je zobaczyć. Przeżyć to wszystko w ciszy, czasem w deszczu i burzy. Potęga przyrody jest tam bardziej odczuwalna niż w innych miejscach USA, bo na Alasce mieszka tylko 750 tysięcy ludzi, a np. w Kalifornii prawie 39 milionów. Bank może zabrać mi dom, ale takich wspomnień nie zabierze mi NIKT.
P.S. Specjalne podziękowanie dla mojej żonki, Marzenki, za akceptację mojej pasji do motocykli i podróży. Dziękuję również synkowi Kubusiowi, że chce z przedszkola wracać ze mną na motocyklu. A mojej Mamie, Helence, że od 25 lat martwi się, czy dwa kola dowiozą mnie szczęśliwie do domu. Podziękowanie dla Rafała za wspólną, udaną przygodę!

 

Przygoda na Alasce

dystans: 9607 mil (15 371 km)
czas przejazdu: 22 dni
motocykl: Suzuki V-Strom 1000
pogoda: zakres temperatur – ok. 8-20oC, zazwyczaj pochmurno.
Alaska zajmuje obszar 5,5-krotnie większy od Polski. To ponad 17% powierzchni Stanów Zjednoczonych, a żyje tu tylko 0,2% ich mieszkańców. Stan rozciąga się między 55 a 71 stopniem szerokości geograficznej północnej (Polska jest tylko o kilka stopni bardziej na południe od południowych rubieży Alaski). Na południu klimat jest umiarkowany chłodny, na północy – subpolarny.

 

Przydatne info:
najmniej przydatna rzecz – o tej porze roku na Alasce to latarka;
najbardziej potrzebna rzecz – strój przeciwdeszczowy. Najlepsza, to ortalionowa nakładka na ubranie motocyklowe, która chroni nie tylko przed deszczem, ale także błotem i brudem.

 


Fot. Jarosław Urbaniak


Fot. Jarosław Urbaniak

Powyżej: Przeciwdeszczowy, ortalionowy strój na wierzch to tutaj wyposażenie obowiązkowe. Świetna ochrona przed błotem.

KOMENTARZE