fbpx

Tak, zgadza się. Już dokładnie wiecie o czym będzie pogadanka (popisanka?) w tym miesiącu. Ano o tym samym co w roku ubiegłym, i jeszcze poprzednim i jeszcze, jeszcze dawniej wstecz czyli oczywiście o rozpoczęciu sezonu motocyklowego.

W zasadzie chciałem sobie darować tym razem wydziwianie po raz kolejny nad tym samym cyklicznym zjawiskiem, gdyby nie jeden fakt. Kilka tygodni temu któraś ze stacji telewizyjnych emitowała dosyć kontrowersyjny materiał dotyczący wypadków motocyklowych. Niby nic szczególnego, ot takie sobie głupie gadanie, gdyby nie ostatnie zdanie: w Warszawie w tym roku w wypadkach motocyklowych zginęło już „X” osób, a przecież sezon motocyklowy jeszcze oficjalnie nie został rozpoczęty.

To święta prawda – wydarzenie miało miejsce kilka dni przed oficjalnym otwarciem, tym warszawskim i częstochowskim i pewnie kilkoma innymi, tylko cóż to ma do rzeczy? Być może zatłuczony przez samochodziarza człowiek nie wiedział, że przed oficjalnym rozpoczęciem nie wypada jeździć na motocyklu, ani tym bardziej uczestniczyć w wypadku drogowym. Nawet takim nie z własnej winy. Wstydzę się tego, że ja jako w pewnym sensie dojrzały i doświadczony motocyklista też tego nie wiedziałem. Ale na szczęście pani spikerka z telewizji mnie uświadomiła, i teraz już będę wiedział, że jeździć na motocyklu i ulegać wypadkom mogę dopiero od momentu, aż ktoś oficjalnie uzna, że już można.

Teraz na poważnie. W Polsce lawinowo zaczęło przybywać jednośladów i wygląda na to, że nasze władze nie do końca wiedzą, co z tym faktem począć. Jest rzeczą oczywistą, że skoro jest więcej motocykli i motorowerów, to i ruch na drogach jest proporcjonalnie większy a i ilość wypadków z udziałem jednośladów też wzrośnie. I absolutnie nie ma w tym zjawisku niczego nadzwyczajnego, bo zapewne procent wypadkowości pozostaje taki sam, tylko w liczbach bezwzględnych wygląda to gorzej. Ale statystyka, jako nauka, ma już taka właściwość, że za jej pomocą można udowodnić praktycznie co się chce. Trzeba tylko odpowiednio przefiltrować dane i ukazać je w odpowiednim świetle. Doskonale pamiętam jeszcze z zamierzchłych czasów „obozu socjalistycznego”, do jakiej perfekcji można było doprowadzić statystykę. Wystarczyło uśrednić podwyżkę cen chleba i parowozów i wszystko wyglądało całkiem znośnie. Znośnie na tyle, żeby (na szczęście do czasu) skutecznie tumanić społeczeństwo. I coś mi się zdaje, że schlebiające władzy „państwo redaktorstwo” przygotowujące podobne materiały o motocyklistach zasiadają do ich tworzenia już z gotową tezą – z motocyklistami jest coraz gorzej.

Zamiast więc zastanawiać się jak poprawić bezpieczeństwo na drogach nasze władze wybrały drogę najprostszą, ale zarazem najtańszą – zniechęcić potencjalnych dosiadaczy motocykli poprzez komplikowanie procedur uzyskiwania prawa jazdy, oraz przez zakładanie kolejnych krótkich smyczy tym, którzy nie chcą robić prawa jazdy i mają zamiar korzystać jedynie z najmniejszych motorowerów, posługując się przy tym dowodem osobistym. Przecież to znacznie prostsze i tańsze w wykonaniu, niż zbudowanie porządnej (lub nawet jakiejkolwiek) sieci autostrad, czy lokalnych, nowoczesnych dobrze oznakowanych dróg. Wystarczy tylko przekazać massmediom kilka dobrze przefiltrowanych statystyk, żeby te media rozpoczęły krucjatę przeciw szaleńcom na motocyklach, którzy „zabijają się coraz częściej”. I to w dodatku przed rozpoczęciem sezonu! Wyjaśniam więc wszystkim zainteresowanym: rozpoczęcie sezonu, to nie jest moment, od którego wolno po polskich drogach jeździć motocyklami. Rozpoczęcie sezonu to jedynie impreza, a raczej kilka imprez inaugurujących wspólne spotkania motocyklistów, a więc sezon zlotowy. A nie drogowy.

Ale wracając do głównego wątku – tegoroczne otwarcie sezonu potwierdziło moją tezę, że organizacja masowych imprez motocyklowych w naszych warunkach mija się z celem. Głównie z powodu braku odpowiedniej infrastruktury i „mocy przerobowych”. Do momentu, gdy na Bemowo przyjeżdżało 2-3 tysiące motocykli, impreza wyglądała na możliwą do ogarnięcia. Jednak gdy zaczęło się pojawiać tam kilkakrotnie więcej maszyn, okazało się, że całe otwarcie to jeden wielki korek, praktycznie niemożliwy do opanowania. I nie ma w tym niemal żadnej winy organizatorów. Po prostu, jedna niewielka brama wjazdowa, jedna wąska dojazdowa ulica działają jak wąska szyjka ogromnej butli. Cóż z tego, że pojemność jest wielka, kiedy ani wlać, ani wylać szybko się z niej nie da. Po prostu Bemowo nie nadaje się do tego rodzaju imprez i tyle. Dowiodła tego właśnie tegoroczna impreza. Czy to z powodu marnej pogody, czy konkurencyjnego otwarcia sezonu w Częstochowie, na Bemowo dotarło w tym roku znacznie mniej maszyn niż w latach ubiegłych i od razu okazało się, że panuje porządek, paradę da się ogarnąć i wszystko przebiega mniej więcej zgodnie z założeniami organizatorów.

Z kolei do Częstochowy zwaliły się takie tłumy motocyklistów, jakich zapewne nie widziano od czasu oblężenia tego miasta przez Szwedów. Tyle tylko, że nasze sztandarowe miasto sanktuaryjne już nie takie najazdy przeżyło. Wielotysięczne (żeby nie powiedzieć milionowe) pielgrzymki wiernych co jakiś czas nawiedzają Częstochowę i władze miasta maja ogromne doświadczenie w sterowaniu nieprzebranymi tłumami. Tłumami, przy których nawet kilkunastotysięczny zjazd motocyklistów jest imprezą niemal niezauważalną. Wygląda na to, ze to właśnie Częstochowa ma szansę stać się bardzo szybko miejscem „otwarcia centralnego”, czymś w rodzaju centralnych dożynek. Nie tylko ze względu na ogromne przyklasztorne błonia, ale także położenie geograficzne. Pewnie, że gościom z wybrzeża jest nieco dalej niż do Warszawy, natomiast cała Polska Południowa z uciechy może zacierać ręce. A i Polacy centralni też nie maja powodów do narzekania bo we 2-3 godziny i już jest się w Świętym Mieście. A otwarcie sezonu powinno być nie tylko samym spotkaniem iluś tam tysięcy znajomych, ale także okazją do wiosennego przewietrzenia motocykla.

Jednym z powodów, dla których ostatnimi czasy jakoś mniej bywam na bemowskich otwarciach jest fakt, że mieszkam zbyt blisko. Na piechotę jakieś 15 minut, motocyklem mieszczę się w trzech minutach. Wolę więc w ten dzień wskoczyć na maszynę i rozruszać kości w trasie. I akurat dystans 200 km jest doskonała odległością, żeby rano wyjechać, ubawić się towarzysko i wieczorem powrócić w domowe pielesze. Myślę sobie, że podobne odczucia ma większość motocyklistów, bo w końcu nasz stalowy rumak zdecydowanie lepiej czuje się na wolnej przestrzeni autostrady, niż skoszarowany na betonowym placu. Jeżeli więc tylko warunki pogodowe są w miarę znośne (czego akurat w tym roku nie o wszystkich regionach Polski można było powiedzieć), to nie powinno się stosować żadnych wykrętów, tylko raźnie okraczyć maszynę i w drogę! Sezon w końcu mamy oficjalnie otwarty.

KOMENTARZE