Słaba, kiepsko wykonana i zawodna – to krzywdzące łatki, z którymi nasza poczciwa „wueska” zmaga się od lat. Nigdy nie należała do sprzętów marzeń, nawet w czasach, gdy była jedną z niewielu dostępnych na rynku opcji. Tymczasem potraktowana z miłością może dowieźć na kraniec świata, a przynajmniej Europy.

Wychowałem się na motocyklach z PRL, zawsze miałem do nich sentyment i budziły we mnie mnóstwo pozytywnych wspomnień. Zawsze też marzyłem o podróżach na starych maszynach. Dlaczego nie połączyć tych dwóch pasji? Motocykle WSK nie cieszyły się raczej dobrą opinią, a nieśmiertelne „Paaanie, to się psuło na potęgę!” słyszałem wszędzie, gdzie tylko pojechałem moim pojazdem.

Pomyślałem, że trzeba to sprawdzić. Słyszałem o panu Marku Michelu, który na właśnie takim motocyklu objechał świat i dokonał tego w 115 dni. Skoro jemu udało się to osiągnąć, to czemu mnie miałoby się nie udać? Miałem już na koncie kilka mniejszych wypraw, moja WSK przejechała je w całości bez większych problemów.

Początkowo, po obejrzeniu filmu z takiego wyjazdu, planowałem podróż dookoła Morza Bałtyckiego. Kiedy jednak zacząłem przygotowywać motocykl do wyprawy, wpadł mi do głowy pomysł zdobycia mekki podróżników, czyli przylądka Nordkapp. Co prawda, wbrew obiegowej opinii, nie jest to najdalej wysunięty punkt na północ Europy, za to najdalszy, do którego można dojechać na kołach. Znajduje się on na wyspie Magerøya na północy Norwegii i każdego roku odwiedza go cała masa turystów z całego świata. 

Przez siedem krajów

Zaplanowałem trasę przez Litwę, Łotwę, Estonię, Finlandię, Norwegię, Danię i Szwecję, jednak czas, jaki miałem na pokonanie dystansu, był ograniczony i ostatecznie musiałem zrezygnować z przejazdu przez Danię oraz odwiedzenia stolicy Szwecji – Sztokholmu. Już pierwszego dnia napotkałem problemy pogodowe. W Lublinie, zaledwie 60 km od domu, ulewa uziemiła mnie na ponad trzy godziny. Nie zamierzałem tu jednak nocować, więc podjąłem decyzję o jeździe w deszczu. Niestety nie udało mi się wypełnić planu na ten dzień i dojechać do granicy z Litwą, zatrzymałem się u rodziny mojego kolegi niedaleko Białegostoku.

Kolejny dzień przywitał mnie słońcem i mogłem kontynuować jazdę w bardziej komfortowych warunkach, jeżeli w ogóle można mówić o komforcie jadąc wueską. Po wjechaniu na Litwę skierowałem się do miasta Troki, by zobaczyć XIV-wieczny zamek, po czym udałem się do Wilna, gdzie po zwiedzeniu miasta zostałem na noc. Po kilkudziesięciu kilometrach od Wilna miałem pierwszą poważną awarię. Pękło ogniwo w łańcuszku sprzęgłowym, wyrywając wielki otwór w deklu. Łańcuszek na wymianę miałem, ale co z deklem? Zabrałem ze sobą klej do metalu, ale mógł on nie wystarczyć. Usunąłem awarię błyskawicznie i czekałem na wyschnięcie kleju.

Po godzinie oczekiwania podjechało do mnie dwóch Litwinów i zaproponowało pomoc. Ponieważ na Litwie był wtedy „prażnik”, czyli święto i przez dwa dni i tak nie mógłbym niczego załatwić, postanowiłem skorzystać z pomocy. Zostałem przetransportowany razem z motocyklem do mieszkania jednego z nowych przyjaciół, dostałem nocleg i wyżywienie, a w zamian miałem tylko dotrzymać towarzystwa podczas wspólnego świętowania. Po kilku spożytych gramach i sporym wyzwaniu dla mojej wątroby wstał nowy dzień, a jeden z moich litewskich przyjaciół oznajmił, że znalazł spawacza, który pospawa dekiel sprzęgłowy. Po przybyciu do warsztatu spawacz, który mentalnie jeszcze świętował, podjął rękawicę i wykonał mało profesjonalny, ale za to szczelny spaw mojego dekla.

Tego samego dnia wyruszyłem do stolicy Łotwy, odpuszczając słynną Górę Krzyży koło Szawli. Dotarłem na miejsce około godziny 22. W Rydze zwiedziłem stare miasto i zostałem na noc na plaży w Jurmale. Żona, która była moim łącznikiem medialnym i serwisem wysyłkowym, nadała do moich znajomych w Estonii paczkę z dodatkowymi łańcuszkami sprzęgłowymi. Na szczęście nie były mi one potrzebne przez pozostałą część wyprawy, ale musiałem na nie czekać prawie tydzień. Nie żałuję, bo zwiedziłem całą Estonię wraz z wyspami Muhu, Sarema i Hiuma. W tym kraju nocowanie pod namiotem już jest legalne, powstały nawet wyznaczone do tego miejsca z toaletą i miejscem na ognisko. Po kilku dniach dotarłem do Tallina po odbiór paczki z częściami. Następnego dnia zwiedziłem stolicę Estonii i wjechałem na prom do Finlandii. 

Deszcze niespokojne…

Po dopłynięciu do Helsinek zostałem zaproszony przez innych podróżników z Polski na nocleg w hotelu. Okazało się, że mamy nawet wspólnych znajomych. Pogoda w Skandynawii była już zupełnie inna. Było dużo chłodniej i padał bardzo zimny deszcz. Podróż w takich warunkach jest bardzo trudna i męcząca. Nie zwiedzałem zbyt wiele, zrobiłem szybki przejazd po Helsinkach i dalej w drogę.

Niestety, deszczowa pogoda w Finlandii utrzymała się przez tydzień. Po przekroczeniu koła podbiegunowego zahaczyłem o wioskę św. Mikołaja. Było już naprawdę zimno. Na domiar złego zgubiłem portfel z pieniędzmi i dokumentami. Po przeanalizowaniu całej trasy doszedłem do wniosku, że zostawiłem go na dystrybutorze w czasie tankowania. Po powrocie na stację wszystko było już zamknięte. Padał deszcz i nie było możliwości rozbicia namiotu, więc przeczekałem noc na krześle tarasu restauracji. Rano odzyskałem wszystkie dokumenty i pieniądze – portfel został schowany przez pracownika restauracji i tam na mnie czekał.

Chwilę później pojawił się pierwszy kryzys i byłem pewien, że nie podołam zadaniu. Było naprawdę zimno, zrobiłem niewielką ilość kilometrów, a czas uciekał. Kiedy już myślałem, że nie dam rady, zatrzymałem się, aby odpocząć w motelu z prysznicem, sauną (standardowe wyposażenie każdego domu w Skandynawii), pralką i kuchnią. Ceny takich pokoi są bardzo zróżnicowane, ale jak się dobrze poszuka, to można się przespać nawet za 10 euro.

Następnego dnia byłem już wypoczęty i gotowy do działania. Pogoda była co prawda dużo gorsza niż dnia poprzedniego, ale jako nowy ja zacząłem kolejny dzień walki. Po kilkudziesięciu kilometrach warunki zmieniły się diametralnie i zaczęło robić się ciepło, wtedy już wiedziałem, że ten dzień będzie należał do mnie. Sam w to nie wierząc, z dużą determinacją pokonałem dystans 450 km. Około godziny 21:30 dotarłem na Nordkapp – widok był naprawdę powalający. 

Trzeba jeszcze wrócić

Emocje szybko opadły, kiedy zrozumiałem, że nie była to nawet połowa drogi, którą mam do przebycia. Po nocy spędzonej na Przylądku Północnym wyruszyłem w dłuższą drogę powrotną. Cały czas dostawałem wiadomości od ludzi mieszkających w Norwegii, którzy zapraszali mnie na nocleg. Oczywiście skorzystałem z kilku propozycji. W drodze powrotnej zahaczyłem o Altę, Narwik (pomnik polskich marynarzy z ORP “Grom”), archipelag Lofoty, Drogę Trolli oraz zjazd do Geiranger, gdzie pierwszy raz w życiu widziałem barany pasące się na zboczu w pozycji leżącej.

Motocykl wytrzymywał nawet bardzo strome i trudne podjazdy. Po siedmiu dniach podróży dotarłem do Oslo, ale niestety niewiele było mi dane zobaczyć, gdyż pogoda zaczęła się psuć. Dotarłem na jeden z kempingów 100 km od miasta, na który zostałem zaproszony przez rodaków. Okazało się, że jeden z pracujących tam Polaków mieszka pięć kilometrów ode mnie! Następnego dnia pogoda znacznie się poprawiła i ruszyłem dalej przed siebie, tym razem do Göteborga, by odwiedzić muzeum Volvo.

Moja WSK budziła niemałe zainteresowanie nawet za granicami kraju. Przy każdym postoju zaczepiali mnie ludzie, pytając co to za motocykl i skąd jadę. Jeden z kierowców ciężarówki (Polak pracujący w Norwegii) zatrzymał mnie na autostradzie i rozmawialiśmy kilka minut. Czas się kończył, a tęsknota za domem coraz bardziej doskwierała.

Postanowiłem wracać. Dostałem wiadomość, że pewien fan starej motoryzacji pracuje na promie i może mi pomóc w przepłynięciu do ojczyzny. Oczywiście skorzystałem z propozycji. Ostatnie dwa dni wyprawy były bardzo intensywne. Do promu pokonałem 580 km podczas jednego podejścia, a ostatniego dnia z Gdyni do domu przejechałem 637 km w 14 godzin. Jest to jak do tej pory mój absolutny rekord. Rodzina powitała mnie podekscytowana i jednocześnie zaskoczona, bo nie spodziewali się, że wrócę tak szybko. Dzieciaki oczywiście pytały, co im przywiozłem. 

Podsumowanie 

W podróży byłem cztery tygodnie. Przejechałem ponad 7500 km, odwiedzając siedem krajów. Wyprawa była dla mnie bardzo wymagająca. Teraz, z perspektywy czasu uważam, że chociaż mechanicznie byłem dobrze przygotowany, to jeżeli chodzi o ubiór nie trafiłem zupełnie. Wybierając się w takie rejony jak Skandynawia, gdzie trzy godziny jest piękna pogoda, a kolejne trzy pada ulewny deszcz, trzeba zabrać ze sobą przynajmniej dwie pary butów i rękawic, a nawet dodatkowy kombinezon. Co prawda miałem rewelacyjny płaszcz przeciwdeszczowy, ale wilgotność powietrza i tak powodowała przemakanie stroju.

Kolejną sprawą jest zapas żywności. W Skandynawii jest naprawdę drogo, więc w jedzenie lepiej zaopatrzyć się jeszcze w Polsce. W przypadku mojego motocykla ładowność jest bardzo ograniczona, a ja zabieram ubrania i zapasowe części, gdyż sam sobie jestem serwisem, więc na wiele prowiantu miejsca nie wystarczyło. Ciekawostką w Finlandii są przydrożne bary, w których płacisz raz i jesz ile chcesz. Uwierzcie mi, nie nakładałem sobie sałatek ani ziemniaków. W Norwegii w wodach słonych można łowić za darmo, ale ile można wytrzymać na samych rybach…

Jeżeli ktoś chciałby tam pojechać takim motocyklem jak mój, to niech to dobrze przemyśli. Pogoda na północy jest bardzo nieprzewidywalna, trzeba mieć dużo samozaparcia, żeby podróżować w takich warunkach zabytkową i niezbyt mocną maszyną. Temperatura powietrza nawet latem jest zazwyczaj niska, w granicach 8 stopni, a odczuwalna to około 5 stopni – oczywiście gdy nie pada. W czasie deszczu odczuwalna temperatura spada do okolicy zera, a na motocyklu spędzałem przecież około 10-12 godzin dziennie. Nie zraziło mnie to jednak. Planuję kolejne wyprawy moją WSK 125 i myślę, że będą nawet dłuższe niż dotychczasowe.

 

KOMENTARZE