Pomysłów na motocyklową wyprawę mieliśmy dużo. W planach była Islandia, Bałkany, Południowy Kaukaz. Do tej pory jeździliśmy dość daleko i wydawałoby się, że bliska, niewykraczająca poza granice Europy wyprawa jest czymś bardzo dziwnym.

Do tej pory jeździliśmy dość daleko i wydawałoby się, że bliska, niewykraczająca poza granice Europy wyprawa jest czymś bardzo dziwnym. Jednak z przyczyn życiowych plany się pozmieniały i zdecydowaliśmy o podróży ku ciepłym plażom Morza Śródziemnego. „Sardynia Tour by GS”, czyli Europa i magia wzięta rodem z amerykańskich filmów drogi. Jeden motocykl, dwoje bliskich sobie ludzi, sześć tysięcy kilometrów, pięć krajów, trzy promy, dwie wyspy i feeria barw, wchodzącego w kolejną jesień świata. Sprzęgło, jedynka, gaz. Jedziemy!

Droga na południe!
Naszą wspólną motocyklową wyprawę rozpoczęliśmy w piątkowe popołudnie. Kończył się wrzesień i jesienna pogoda powoli dawała nam się we znaki. Holandia, w której mieszkamy, jest krajem o klimacie umiarkowanym, jednak często tu pada, potwornie wieje i jest dość chłodno. Spakowani, przejęci i jak zwykle bardzo szczęśliwi, że znowu ruszamy w podróż, dosiedliśmy motocykla i skierowaliśmy się ku rozświetlonemu jeszcze ostatnimi ciepłymi promieniami słońca, południu Europy. Droga wiodła przez zatłoczoną autostradę – Holendrzy po pracowitym tygodniu wracali do swoich miast. Na szczęście nasz motocykl zwinnie przejeżdżał między stojącymi w korku samochodami. Po zmroku wjechaliśmy do Belgii, która przywitała nas deszczem i chłodem. Wiatr od Ardenów schładzał nasze rozgorączkowane podróżą umysły. Droga była zdecydowanie mniej zatłoczona. Kolejnym punktem naszej trasy i metą tego dnia był podatkowy raj, minipaństwo – Luksemburg. Jego luksus i bogactwo przejawia się w architekturze czy też drogich butikach znanych projektantów. Jest również siedzibą różnych instytucji Unii Europejskiej.

Francja-elegancja?
Sobotni poranek przywitał nas deszczem, który padał, padał, padał i nie miał zamiaru przestać. Motocyklowi deszcze niestraszne, więc pomknęliśmy do Francji, która była „tuż za rogiem”. Podczas krótkiego postoju na stacji benzynowej przywdzialiśmy nasze wodoszczelne kombinezony na niemieckim patencie i GS ruszył dalej przez Francję, prowadząc nas przez małe mieściny i wioski, w których restauracje były szczelnie pozamykane, a w barach nie przyjmowano płatności kartą. Niby nie do pomyślenia, a jednak. Mieliśmy też niemałe trudności komunikacyjne, bo we Francji raczej mało kto mówi po angielsku. Głodni i zmęczeni jeździliśmy od wsi do wsi, od miasteczka do miasteczka, szukając baru, knajpki czy otwartego sklepu. Udało nam się zjeść dopiero w cukierni. Nie poddając się kapryśnej pogodzie, ruszyliśmy ku Szwajcarii, która przywitała nas szerokimi ulicami i gasnącym światłem alpejskiego słońca. Motocykl zaparkował nad Jeziorem Genewskim, a my zmęczeni zasnęliśmy w ciepłym brzuchu namiotu.

W niedzielny leniwy poranek większość restauracji i sklepów była pozamykana. Jedyne, co  nam pozostało, to kebab i herbata. Znalezienie odpowiedniego lokalu nie było problemem, gorzej z czasem. Właściciel, rodem gdzieś znad Cieśniny Bosfor, nie śpieszył się z niczym, a nam żołądki przyrastały do kręgosłupów. W oczekiwaniu na śniadanie przyglądaliśmy się lokalnym zwyczajom. Na poranną kawę schodzili się starsi panowie, którzy zasiadali przy stoliczkach, czytali gazetę i popijali sobie to i owo. Po jakichś 40 minutach dostaliśmy bułki pełne mięsa i herbatę. Posileni ruszyliśmy ku górom.

Zaczęło się dość niewinnie. Ot, Alpy – widoki, świeże i czyste powietrze wentylujące płuca. Motocykl dzielnie piął się w górę, ku Wielkiej Przełęczy Świętego Bernarda, położonej na wysokości prawie 2500 m n.p.m. Przełęcz okazała się skuta lodem i pokryta grubą warstwą śniegu. Motocyklowy termometr pokazał równe zero stopni. Okazało się, że alpejskie drogi są bardzo popularne wśród motocyklistów. Nasz GS miał bowiem towarzystwo, minęło nas sporo jednośladów, których kierowcy pozdrawiali nas ręką lub nogą. Po sesji zdjęciowej zaczęliśmy zjeżdżać ku włoskim dolinom.

Italia!
Resztę dnia wypełniły zakręty i skrzyżowania, których pełne były malutkie, urokliwe, kamienne włoskie miasteczka. Jak zwykle głodni szukaliśmy miejsca, w którym podano by nam prawdziwą pizzę. Niestety, włoskie obyczaje są takie, że po południu trudno o otwartą restaurację. Włosi jedzą późny obiad i lokale gastronomiczne ponownie są otwierane około dziewiętnastej. Ostatecznie obiad zjedliśmy w miłej knajpce z widokiem na jezioro, którego nazwy do dziś nie znamy. Tego wieczoru nasz namiot stanął tuż nad jego brzegiem. Kolejny dzień przywitał nas słońcem i rześkim powietrzem. Ruszyliśmy więc ku morzu, a dokładnie ku bajkowemu miasteczku Portofino, o którym śpiewała kiedyś Sława Przybylska, a później Kasia Groniec. Portofino, choć małe, jest bardzo luksusowym miejscem, które przyciąga rzesze turystów. We wrześniu jest tu już bardziej spokojnie, mniej ludzi i zgiełku. Życie skupia się wokół niewielkiej zatoki, w której cumują łódki. Równocześnie jest to zagłębie knajp, restauracji i ekskluzywnych sklepów. Warto wiedzieć, że na stałe Portofino zamieszkuje tylko 530 osób. Siedliśmy więc w pobliżu kołyszących się lekko łódek, podziwiając zachód słońca, który kładł się na ścianach kościoła San Giorgio.

Następny dzień przyniósł nam dość niepewną pogodę. Ubraliśmy się w kombinezony i ruszyliśmy ku krzywej wieży w mieście Piza, położonym w uroczej Toskanii. Miejsce, gdzie znajduje się wieża, jest niezwykłe. Kompleks trzech budynków wykonanych z białego kamienia lśni w słońcu, zaś tu obok ciągną się uliczki pełnie niewysokich zaniedbanych kamieniczek, z których odpada tynk. Pod wieżą tłoczą się nieprzebrane rzesze turystów. Biała wieża okazała się niezwykle wdzięcznym tłem dla sesji zdjęciowej. Przy naszym motocyklu zatrzymała się na chwilę rosyjska wycieczka. Zarówno panowie, jak i panie głośno podziwiali BMW i oglądali tablicę rejestracyjną. Zdziwienie było ogromne. Polsza?Ruszyliśmy dalej. Kulminacją dnia było spotkanie z włoską przyjaciółką, Silvią, która mieszka w niewielkiej wiosce w Toskanii, w domu położonym na szczycie wzgórza. Wspólny wieczór minął bardzo szybko.

O poranku, po organicznym śniadaniu, spakowaliśmy się, by ruszyć dalej. Na motocyklowej kanapie odkryliśmy ślady kocich łapek. Pożegnawszy się, zjechaliśmy ze wzgórza, by sycić oczy pięknem Toskanii. Tamtejsze drogi wiją się to w górę, to w dół, by zaskoczyć podróżnika ostrym zakrętem. Wieczorem, w mieście Livorno, wpakowaliśmy się na prom. GS zaparkował wśród innych motocykli na „samym dnie” statku, a my udaliśmy się szukać spokojnego kawałka podłogi, gdzie można by rozłożyć maty i śpiwory. Rejs na Sardynię trwał całą noc.

Magiczna wyspa
Wczesnym rankiem prom dobił do brzegu. Sardynia leniwie otwierała oczy. Motocykl wyturlał się z pokładu jako jeden z ostatnich. Ruszyliśmy do Iglesias, po drugiej stronie wyspy. Jechaliśmy tam, żeby odwiedzić Claudię w dniu jej urodzin. Popędziliśmy najpierw autostradą, by po kilkunastu kilometrach wspinać się rozpalonymi w słońcu górskimi serpentynami. Po prawej stronie pokazało się lazurowe morze. Zatrzymaliśmy motocykl i Adam zadzwonił do Claudii, która… letni sezon spędzała w pracy dokładnie tam, gdzie rankiem wysiedliśmy z promu. Spotkaliśmy się wieczorem w restauracji, w której podawano tradycyjne lokalne jedzenie. Ciężko było wstać od stołu. Kolejny dzień był czasem błogiego wylegiwania się na plaży i pływania w morzu. GS miał wolne.

Trzeciego dnia pobytu na wyspie ruszyliśmy zwiedzać jej zachodnie wybrzeże. Jechaliśmy więc drogami nad brzegiem morza, zatrzymując się raz po raz na zdjęcia. Po całym dniu jazdy, głodni i trochę zmęczeni, postanowiliśmy coś zjeść w przydrożnym barze. Tej nocy nasz namiot stanął na skale. Z „okna” rozciągał się wspaniały widok na morze, a motocykl został suszarką – obwiesiliśmy go naszym mokrym praniem, które cały dzień kisiło się w kufrze.

Słońce stało już wysoko, kiedy spakowani opuszczaliśmy miejsce naszego skalnego noclegu. Szukając kameralnej plaży, zawitaliśmy do miasta Funes, pełnego małych urokliwych uliczek, zaułków i zakamarków. Resztę dnia spędzaliśmy na rajskiej plaży La Pelosa, najładniejszej plaży Sardynii.

Kolejny dzień podróży przyniósł zmianę pogody, dlatego też odłożyliśmy podróż na na Korsykę. Leniwie, bez pośpiechu zwiedzaliśmy wybrzeże, jeżdżąc do miejscowości do miejscowości, spędzając trochę czasu na plaży. Potem pojechaliśmy do Palau zwiedzać skały, które kształtem przypominają zwierzęta. Ale tego dnia trafiliśmy do opuszczonego wojskowego fortu, schowanego we wnętrzu góry. Nie znajdziemy go w przewodnikach. Osłonięty murem fort okazał się ciągiem korytarzy i pomieszczeń. Zwiedzaliśmy to tajemnicze miejsce z otwartymi dziobami, uważając, by nam jakiś zaspany nietoperz nie wleciał do gardła. Przeczekaliśmy deszcz i wróciliśmy do motocykla.

Postanowiliśmy przenocować z daleka od ludzi i po raz kolejny na dziko. Namiot rozstawiliśmy na otoczonej krzakami piaskowej polanie. Nie byliśmy jednak sami. Przeszedł dzik, pochrumkał sobie, pokręcił się chwilkę i poszedł dalej. Usnęliśmy, ale nie na długo. Ze snu wyrwał mnie Adam i to dosłownie, bo złapał mnie za „fraki” i oboje usiedliśmy. Coś przez chwilę napierało na namiot, a potem kręciło się przy motocyklu, drapiąc kufry. Próbowaliśmy zasnąć po raz trzeci, ale wtedy rozszalała się burza z piorunami. Ciężka noc. Na poranny prom na Korsykę zaspaliśmy. Rano odwiedził nas pies. Rudy, kudłaty, mokry i trochę głodny. Dostał resztki kiełbasy i poszedł. To pewnie on wystraszył nas w nocy.

Motocyklowy raj
Ponieważ na prom byliśmy spóźnieni lata świetlne, a pakowanie przeciągało się w nieskończoność, odpuściliśmy sobie szybką podróż do Santa Teresa. Słońce stało już wysoko, kiedy ruszyliśmy dalej. Kolejka na prom powoli zaczęła się ustawiać, w końcu otwarto kasy. Popłynęliśmy na Korsykę, wyspę, na której urodził się Napoleon Bonaparte.Wyspa przywitała nas wysuniętymi w morze jasnymi skałami. Prom dobił do portu i pojechaliśmy w głąb Korsyki, robiąc po drodze zakupy. Dalsza droga wiodła przez zalesione góry, raz zakręcając łagodnie, raz ostro. Namiot rozbiliśmy nad brzegiem górskiego jeziora, w maleńkim wąwozie. Aby tam wjechać, odpięliśmy kufry, zdjęliśmy torby i przesunęliśmy blokujący wjazd głaz (zapewne narzutowy). Tej nocy nie odwiedziły nas żadne stwory.Kolejny dzień to podróż przez Korsykę i jej majestatyczne góry, wijące się drogi i kamienne wioski. Zatrzymaliśmy się dopiero w mieście Ajjaccio, parkując niedaleko plaży. Wieczorem wjechaliśmy na kolejny całonocny prom, płynący ku francuskiej riwierze.

Droga do domu
O piątej nad ranem damski głos w pięciu językach ogłosił, że czas wstawać, pakować się i wysiadać, bo prom powoli dobija do portu. Jako że spaliśmy pod głośnikiem, pobudka była bolesna. Gdy wyjeżdżaliśmy z przepastnego brzucha statku, Francję spowijała jeszcze ciemna noc. Świt się nie śpieszył, za to śpieszyło się nam. Pierwszy punkt programu to Saint Tropez – nadmorskie turystyczne miasteczko rozsławione przez filmy o lokalnej żandarmerii z Louis de Funes w roli głównej.

Po sesji śmignęliśmy dalej, do Cannes. Wieczór upłynął w restauracji w uroczej kamiennej wiosce, zamieszkanej przez magiczne koty. Ostatnie dwa dni podróży to droga przez Francję (piękne prastare miasto Avignon z szachownicą nieskończonych krętych uliczek) i Luksemburg, który okazał się miłym, kameralnym miastem, gdzie w łagodny i płynny sposób łączą się różne kultury i nacje. Potem ruszyliśmy do Holandii. Na zatłoczonej autostradzie samochody ustępowały nam miejsce i to nieznacznie przyśpieszało podróż. Po zmroku dojechaliśmy do Haarlemu. GS wrócił na swoje miejsce pod oknem, gdzie będzie czekał do wiosny, kiedy wielkie motocyklowe serducho obudzi się z zimowego snu, by na swym grzbiecie poprowadzić nas na kolejne dalekie i bliskie wyprawy w nieznany świat.

Tekst Anna Maria Dąbrowska | Zdjęcia Adam Rojek

ZOBACZ TAKŻE:

Motocyklem dookoła Turcji

Zachodnie wybrzeże

Motocykle – ogłoszenia

Najnowsze relacje z motocyklowych podróży czytaj w Świecie Motocykli

KOMENTARZE