Guzik prawda, żaden Texas. W głowie może był i Texas, ale skończyłem w Kandzie…

Zadaję sobie pytanie, czy tak miało być, czy to zupełny zbieg okoliczności, że tego, co zobaczyłem, nie zapomnę do końca życia. I wcale nie chodzi tu o widoki. Z tej podróży przywiozłem ze sobą także dramatyczne wspomnienie.

Szybka zmiana planu

Zacznę od początku, czyli od momentu, gdy czytałem o Teksasie w przewodniku. Czym bliżej było do wyjazdu, tym bardziej zniechęcała mnie perspektywa tranzytu przez stany Arizona, Nowy Meksyk czy Teksas. I wcale nie chodzi o to, że bałem się, że aresztuje mnie po drodze Chuck Norris, tylko o pogodę. Od maja do końca października temperatura oscyluje tam w granicach 40oC w dzień. Trudno ją znieść, tym bardziej, że dochodzi wysoka wilgotność.

Dwa tygodnie przed wyjazdem postanowiłem, że zmieniam trasę: zamiast na południowy zachód, jadę na północny zachód. Co za różnica dokąd? Ważne, żeby przeżyć nową przygodę i wrócić całym i zdrowym.

Wschodnie Wybrzeże – poza moim zasięgiem: brak urlopu. Sam przejazd z San Francisco do Nowego Jorku może zająć pięć dni, o ile wytrzyma się po 12 godzin dziennie. Na Zachodnim Wybrzeżu i w środkowej części USA też widziałem już prawie wszystko, choć na pewno coś jeszcze by się znalazło. Mapa z miejscami do zwiedzania ostro mi się skurczyła. Tak zapadła decyzja: zostało mi pogalopować do Kanady.

Szeryf się wyspał…

Cały wyjazd miał się odbyć kilka tygodni wcześniej lecz przesunął się przez cieknącą jedną z lag widelca w mojej Suzuki V-Strom. Przejazd miał zająć 12 dni, a na „budzik” miało wskoczyć 8 tys. km. Wariactwo? Może i tak, ale żeby dojechać do Kanady, bo taki był mój nowy plan zwiedzania, musiałem poświęcić pierwsze dni tylko na dotarcie i uwzględnić powrót. Na samo zwiedzanie dwóch prowincji Kanady musiały mi wystarczyć 3-4 dni.

Wiedziałem, że w prowincjach Saskatchewan i Manitoba do zobaczenia za wiele nie ma. Z dziesięciu prowincji, które ma Kanada, odwiedziłem już cztery.

W dniu wyjazdu ruszyłem dopiero popołudniu, około 15. Śmigałem nieco szybciej, niż pozwalają ograniczenia prędkości w Kalifornii, które na trasie wynosi 65 mil/h (ok. 105 km/h). To chyba najwolniejszy stan po Hawajach … Lecz jechałem ok. 78 mil/h (ok. 125 km/h), czyli z moją ulubioną prędkością, na którą i CHP (California Highway Patrol) raczej przymknie oko, chyba ze szeryf się nie wyspał.

Fascynujące miejsce

Gdzieś w Nevadzie znalazłem kemping blisko autostrady nr 80, która ciągnie się od San Francisco aż do Nowego Jorku. Dodam tylko, że na całej trasie nocowałem tylko we własnym „domku”, zwanym namiotem. Rano, jeszcze w lekkich ciemnościach, spakowałem się i o wchodzie słońca, przy temperaturze około 10 stopni C ruszyłem do Wells. Tam odbiłem na północ, aby przejechać przez stany Idaho i Montana. Dalej już tylko Kanada.

Z Nevady wjechałem do Idaho i pogalopowałem przez Twin Falls. Po raz trzeci w swojej motocyklowej wyprawie przejeżdżałem przez to miasto. Za każdym razem fascynuje mnie wodospad i kanion na granicy miasta oraz most, którym przejeżdża się nad nim. Tym razem nie podjeżdżałem do wodospadu, żeby go podziwiać, ale przyjemnością było samo pokonanie Perrine Bridge*, zawieszonego 486 stop (150 m) nad rzeką Snake. Trudno było nie zatrzymać się za miastem po drugiej stronie mostu, gdzie można rozkoszować się widokami i strzelić kilka fajnych fotek z widokiem na rzekę, kanion i pole golfowe położone w dole.

Właśnie ten postój, to miejsce zapamiętam już na zawsze. Niestety, będą mi się kojarzyć nie tylko z pięknymi widokami.

Pytania zatrzymane w głowie

Motocykl stanął na piaszczystym parkingu. Zszedłem schodkami pod most, gdzie można przedostać się pod spodem z jednej jego strony na drugą, gdzie jest punkt widokowy. Fotka z lewej, fotka z prawej i na kanion. Powoli ruszyłem do motocykla, lecz chciałem rzucić jeszcze ostatnie spojrzenie na rzekę i… dostrzegłem chłopaka około trzydziestki. Właśnie przechodził przez barierkę mostu. Przez głowę przeszło mi szybko, że pewnie popisuje się przed dziewczyną lub kumplem, żeby mieć fajną fotkę na fejsa. Wszystko trwa może pięć sekund. I ten czas nie stanął ani na chwilę… Niestety, nie chodziło o fejsa. Chłopak obrócił się i skoczył. Nie celował w Snake River…

Krzyk rozpaczy uwiązł w mojej głowie i nie zdążył wydostać się z gardła. Pod żoną motocyklisty z Chicago (byli ze mną na podeście) ugięły się nogi. Dalej to już tylko trzęsące się ręce, telefon na policję…

Choć roztrzęsiony, po rozmowie z żoną zdecydowałem się ruszyć dalej. Pożegnałem się z parą z Chicago i odjechałem, zanim zdążył do mnie podejść policjant. Pytania, które mógł zadać i tak nic by nie zmieniły. I tak nie znałem na nie odpowiedzi.

W zawody z wiatrem

Po tym wszystkim trudno było się skoncentrować na jeździe. Trafiłem na kemping w jakiejś górskiej miejscowości. W nocy temperatura spadła do około 5 stopni. Rano nadal było zimno, na tyle, by zacząć od kawy i czegoś ciepłego w McDonald’sie. A potem wspinaczka górskimi drogami na tyle wysoko, że motocykl pokazywał ledwie 28 F (-2oC). Większość czasu jechałem wzdłuż Missouri, raz jednym, raz drugim jej brzegiem. W końcu porzuciłem ją tam, gdzie skręca na wschód, ja zaś pomknąłem bardziej na północ.

Czym bliżej Kanady, tym trudniejsza była walka z wiatrem. Granicę przekroczyłem drogą nr 191 , która w Kanadzie zmienia numer na 4. Po kilku pytaniach, kanadyjska straż graniczna bez zbędnego trzepania motocykla puściła mnie dalej. Przestawiłem tylko licznik na kilometry, żeby dopasować się do lokalnych zwyczajów i zacząłem się rozglądać za stacją paliw. Przy jeździe pod wiatr spalanie bardzo wzrosło. Był tak silny, że przywiał nawet zapach spalenizny z pożarów, które szalały wtedy w na terytorium Kolumbii Brytyjskiej jakieś 2 tysiące kilometrów na zachód.

By potem docenić łóżko…

Jechałem przez Saskatchewan, piątą, odwiedzaną przeze mnie prowincję Kanady, mając za cel miasto Regina. Asfalt na drodze od czasu do czasu zanikał i trzeba było walczyć z miękkim podłożem, lecz co to dla DL 1000, który przeżył już Alaskę i Meksyk?

Prognozy pogody i to, co widziałem, przekonywały mnie, że prędzej czy później dopadnie mnie deszcz, lecz tymczasem miałem szczęście i deszcze, widocznie bojąc się „polskiej husarii na ponadstukonnym ogierze”, omijały mnie.

Gdy dogalopowałem do Reginy, okazało się, że mój GPS nie potrafi znaleźć żadnego kempingu, a słońce zbierało się, żeby powiedzieć dobranoc. Postanowiłem sprawdzić znany mi, tani motel ,,Motel 6”. To tania sieć rozsiana po całej Ameryce, także w Kanadzie. Lecz gdy spytałem o ceny, pozostało mi obrócić się na pięcie. Z taniego motelu zrobił się wielogwiazdkowy hotel. Miałem pecha, bo właśnie trafiłem na „długi weekend”…

Przy resztkach blasku słońca znalazłem kemping w miejskim parku. Okazuje się, że w małych miastach przy komunalnych parkach urządzone są kempingi, na których można rozstawić namiot i postawić przyczepę. Są toalety i prysznice – noc za około 10 dolarów kanadyjskich.

Kanadyjczycy czy Amerykanie z północy rzadko korzystają z namiotów, raczej z przyczep lub kamperów. Trochę inaczej to wygląda w parkach narodowych i stanowych. Tam przyjeżdża dużo młodych ludzi „na dorobku”, więc namiot i śpiwór im wystarcza. A ja, motocyklista z krwi i kości, zdecydowanie wolę się pomęczyć z namiotem, aby po powrocie do domu docenić łóżko i dach nad głową.

Z kłosem w godle

Regina to siedziba Royal Canadian Mounted Police (RCMP) – centralnego ośrodka szkolenia Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej i policji federalnej – czegoś w rodzaju FBI. Obok budynków, gdzie szkoli się rekrutów, można zwiedzić muzeum z ekspozycją, pokazującą, jaką rolę odegrała policja konna w historii kraju.

Warte obejrzenia jest kasyno w centrum miasta. Grać w nim nie zamierzałem, ale ciekawe jest to, że kasyno powstało w oryginalnym terminalu kolejowym z 1911 r. Przed starym dworcem stoi też wielka lokomotywa i jeden wagon, który jest połączony z restauracją kasyna w jedną całość. Na koniec odwiedziłem jeszcze budynek parlamentu, który powstał w latach 1908-1912. Wyróżnia się tym, że został obłożony trzydziestoma rodzajami marmuru. Jest tam również przepiękny ogród miejski z jeziorkiem. Akurat kiedy tam byłem, grupa etniczna z Indii miała swój piknik: scena z muzyką na żywo i hinduskie potrawy. A po drugiej stronie ogrodów… indiańskie wigwamy. Oryginalne sąsiedztwo, zważywszy na historię odkrycia Ameryki… Oryginalna mieszanka kultur…

Przejazd przez Saskatchewan nasunął mi taką myśl, że ta prowincja chyba sama wyżywiłaby Afrykę – tyle zboża tam rośnie. Nawet na tablicach rejestracyjnych umieszczono kłos jako jej symbol. To plaski teren, tak bardzo, że w południowej części prawie nie widać drzew. Niestety, z braku czasu nie odwiedziłem perełki tej prowincji czyli parku narodowego Prince Albert. A szkoda…

Na „ruskie” łatwo trafić

Jeszcze tego samego dnia dogalopowałem do kolejnego parku miejskiego niedaleko jeziora Dauphin, już w kolejnej prowincji kanady – Manitoba. Wieczorem zrobiłem coś na ciepło na kuchence turystycznej i przyszedł czas na odpoczynek. Lecz każdego wieczoru i każdej nocy po przebudzeniu dopadała mnie myśl o chłopaku z mostu. Nawracała również kilka razy dziennie. Ja zostawiłem tę tragedię gdzieś w innym stanie, lecz ktoś właśnie musiał się z nią zmierzyć…

Rano, zamiast śmigać bezpośrednio do kolejnego, wielkiego miasta, postanowiłem rozkoszować się cały dzień przyrodą i jazdą w bliskości z naturą. „Pogalopowałem” więc na północ. W drodze dopadł mnie pierwszy, drobny deszczyk. Przemierzałem przepiękne, lesisto-bagniste tereny rozpostarte między jeziorami. Samochodów jest tu jak na lekarstwo, a motocyklistów prawie wcale. Dotarłem maksymalnie na północ i odbiłem w stronę jeziora Winnipeg. To siódme, największe jezioro na kontynencie Ameryki.

W drodze znów dopadł mnie problem z poziomem paliwa w baku. Zacząłem się martwić, czy dotrę do stacji benzynowej. Udało się, choć na oparach. Cena – powalała, ale czy to koń, krowa czy motocykl – każdy potrzebuje jakoś egzystować, nawet człowiek potrzebuje wody czy innego napitku… A gdy się kończy i jest pragnienie, to tankujemy od nowa.

Po przejechaniu ponad 500 mil (800 km) dotarłem w okolice miasta Winnipeg. Po drodze w przyczepie gastronomicznej wciągnąłem ruskie pierogi z boczkiem. Niebo w gębie! Rosyjskiej i ukraińskiej diaspory w Kanadzie nie brak, zwłaszcza w preryjnych prowincjach Manitoba i Seskatchewan, więc na wschodnią kuchnię łatwo tu wpaść.

Późno wieczorem trafiłem na kemping KOA (Kampgrounds of America). To sieć rozsiana po całym kontynencie. Jest nawet aplikacja na telefon, ułatwiająca znalezienie lokalizacji na trasie. Tu w nocy z rycerza zamieniłem się w krasnala, szukającego schronienia gdzieś w kącie, gdy po północy obudziło mnie walenie piorunów.

Rano, niewyspany ale cały, znów zmieniłem się w polską husarię i pogalopowałem na miasto, żeby zobaczyć muzeum lotnictwa. Jedną z jego perełek jest pierwszy, kanadyjski helikopter. Z muzeum pomknąłem przed polski kościół, zbudowany w 1900 r. z drewna a później obmurowany z zewnątrz. Obok w 1902 r zbudowano pierwszą, polską szkołę w Kanadzie. Niestety, w środku tygodnia całość świeciła pustkami. Udało mi się jeszcze odwiedzić Royal Canadian Mint (mennicę królewską). Produkowanymi w niej pieniędzmi posługuje się ćwierć ludzkości.

Ślady obecności diaspory naszych wschodnich sąsiadów to nie tylko pierogi. Podczas podróży dość często napotyka się cerkwie. W Manitobie koło miasta Steinbach można nawet odwiedzić wieś mennonitów, powstałą, gdy w latach 1874-1880 przybyło tu z Ukrainy 7 tys. wyznawców tej odmiany chrześcijaństwa**. Większość z czasem wyemigrowała do Meksyku i Urugwaju. Przy okazji do odwiedzenia jest małe muzeum motoryzacji ze starymi samochodami i traktorami. Łatwo też znaleźć wzmianki o Polakach.

Wcześniejszy odwrót

Z powodów rodzinnych, po niespodziewanym telefonie od żony, musiałem zdecydować się na wcześniejszy odwrót. Funkcjonariuszka amerykańskiej straży granicznej (słusznego rozmiaru – dla odpowiedniego respektu) gruntownie przetrzepała wszystkie zakamarki motocykla. Każdy kufer musiał być otwarty i dokładnie sprawdzony. Czułem się, jak „polski terrorysta”, szmuglujący broń…

Po przekroczeniu granicy ze Stanami, wjechałem do Minnesoty, minąłem wielką fabrykę Polarisa, która mieści się przy granicy z Kanadą i pomknąłem w kierunku jeziora Superior, gdzie Highway 61 (droga nr 61) została uwieczniona na płytach Boba Dylana. Choć tego dnia do jeziora nie dotarłem, to już w południe dnia kolejnego zameldowałem się w Duluth. Od tego momentu zwracałem się już w stronę Kalifornii, choć nie odmówiłem sobie wizyty w Minneapolis. Jest tam kilka pięknych mostów na płynącej przez miasto Missisipi.

Kolejne trzy dni to ostra jazda i pokonanie 1900 mil (3 tys. km). A że w podróży zawsze coś znajdzie się do zobaczenia, to w Południowej Dakocie, znanej przede wszystkim z Mount Roshmore (cztery głowy prezydentów wykute w skale) i największego zlotu marki HD w Sturgis, odwiedziłem Sioux Falls z uroczym, kilkustopniowym wodospadem. Kilkadziesiąt mil dalej zahaczyłem jeszcze o Park Narodowy Badland, gdzie mogłem uratować życie pewnemu dzielnemu żółwiowi, który odważnie przemierzał drogę. Odważnie, lecz – na swoje nieszczęście – powoli. Prezydentów wykutych w skale widziałem już w 2008 r., będąc z żona na zlocie HD, więc tym razem odpuściłem sobie.

Dalsza jazda to wyszukiwanie stacji paliw, których często jest jak na lekarstwo, a w Nevadzie – walka ze smogiem z pożarów w Kalifornii. Całą trasę przebyłem w 10 dni zamiast 12 jak planowałem. Nie zawsze jest tak, jak byśmy tego chcieli, ale najważniejsze, że mój rumak i ja dotarliśmy w jednym kawałku, pokonując 5221 mil (8353 km).

Jak widać, nawet z miejsc, w których wydawałoby się nic nie ma, można przywieźć worek wspomnień i doświadczeń. Choć niekiedy bywają to wspomnienia trudne.


Trasa przejazdu: USA – stany California, Nevada, Idaho, Montana. KANADA – prowincje Saskatchewan, Manitoba. Powrot: USA – stany Minnesota, Południowa Dakota, Wyoming, Utah, Nevada, California.

Ciekawostki

*Perrine Bridge w Twin Falls (nazwa pochodzi od I.B. Perrine’a, jednego z założycieli Twin Falls) nad rzeką Snake to 8. najwyższy most w Stanach Zjednoczonych. Pierwszy most wzniesiono w 1927 r. Niemal 50 lat później otwarto nowy (stary rozebrano). To miejsce znane z różnego rodzaju ekstremalnych wyczynów. W 1974 r. Evel Knievel, słynny amerykański kaskader, próbował go przeskoczyć przy pomocy rakietowego „motocykla” Skycycle X-2 (rampa startowa stoi 2,6 km na wschód od mostu). Próba nie udała się, bowiem po starcie doszło do przedwczesnego otwarcia spadochronu. Wydarzenie to zostało upamiętnione w pobliżu mostu. Trzy lata temu Eddie Braun, współczesny, amerykański kaskader przeskoczył kanion rzeki Snake rakietowym pojazdem Evel Spirit.

Od późnych lat 80. most był wykorzystywany do skoków ekstremalnych – BASE jumping (od building, antenna, span, earth – skoki z budynków, anten, mostów i wysokich elementów terenu, np. klifów).

**Mennonici – (od założyciela, Menno Simmonsa) to wyznanie chrześcijańskie zaliczane do protestantyzmu, powstałe w roku 1539 w Holandii. Prześladowani, opuścili Holandię w 1555 r., szukając miejsc do osiedlenia się w całej Europie. Części, z uwagi na umiejętność gospodarowania na terenach bagiennych, pozwolono osiedlić się na Żuławach, Kaszubach i na Mazowszu, gdzie do dziś można znaleźć ślady ich obecności. Ponieważ mennonici odmawiają służby wojskowej, musieli uciekać przed przymusem służby w armii pruskiej. Część udała się do Ameryki Północnej, część do Rosji, dając początek ruskim mennonitom. Z czasem i ci emigrowali do USA i Kanady.

***Zaludnienie Kanady – wynosi tylko 3,5 osoby na km², co czyni ten kraj jednym z najrzadziej zaludnionych na świecie. Manitobę, zajmującą obszar 553 tys. km2 (Polska ma niespełna 313 tys. km2) zamieszkuje 1,1 mln ludzi, zaś jeszcze większa prowincja Saskatchewan (591 tys. km2) ma 990 tys. mieszkańców.

autor: Jarosław Urbaniak

KOMENTARZE