Musimy sobie to otwarcie i po męsku powiedzieć, że jesteśmy dopiero raczkującym motocyklowym społeczeństwem

Jeżdżę tak sobie motocyklami codziennie do pracy, szwendam się po różnych zlotach i patrząc na dosiadane przez naszych jeźdźców maszyny, nachodzą mnie bardziej lub mniej wesołe myśli. Musimy sobie to otwarcie i po męsku powiedzieć, że jesteśmy dopiero raczkującym motocyklowym społeczeństwem. Może tak postawiona teza dla niektórych zabrzmi szokująco i mało wiarygodnie, ale zaraz postaram się ją udowodnić oraz, żeby nie było całkiem nudno, dołożyć kilka własnych przemyśleń z tym związanych. Fakt, że silnik spalinowy zamontowano w rowerze dobrze ponad sto lat temu oraz to, że Polska leży podobno niemal w środku Europy, wcale jeszcze nie oznacza, że z motocyklami jesteśmy (jako społeczeństwo w całej swojej masie) za pan brat. Zupełnie nie tak dawno, bo na początku lat 90. ubiegłego wieku (od tej pory nie minęło nawet 20 lat!) nie mieliśmy w naszym ponoć cywilizowanym, leżącym w centrum Europy kraju ani jednego importerstwa, ani jednego czasopisma, życie klubowe w zaniku, skarlały sport. Jednym słowem – brak czegokolwiek. Wiem, wiem, zaraz podniosą się głosy, że przecież kto chciał, mógł sobie kupić całkiem nową WSKę, Jawę czy Urala (podobno były też takie możliwości), jednak powiedzmy to sobie szczerze, były to pojazdy raczej siermiężne, mocno odstające o światowych trendów i możliwości technicznych. I cóż z tego, że na przełomie lat 60. i 70. byliśmy światową potęgą w produkcji wyrobów motocyklopodobnych i na każde gospodarstwo domowe przypadało statystycznie pewnie ok. 0,5 jednośladu, gdy pojazdy te niewiele miały wspólnego z motocyklizmem. Jakoś dziwnie maszyny te nie trafiały w gusta ludzi kochających „wiatr we włosach”. Nie ma się co oszukiwać – nie nadawały się ani do turystyki, ani do sportu – ot, takie poczciwe jeździdła służące jako środek transportu dla wszystkich tych, których nie było stać na samochód. W ślad za wielomilionową produkcją po prostu nie szedł rozwój motocyklizmu, a Wski, WFMki i SHLki w bardzo dosłowny sposób trafiały „pod strzechy”. Z młodości nie bardzo pamiętam, żeby na moim rodzinnym Żoliborzu, szanowany w środowisku człowiek dosiadał pyrkocącego dwusuwu socjalistycznej produkcji. Owszem, każdy gdzieś tam w zakamarkach piwnicy czy garażu przechowywał jeden (lub kilka) takich skarbów, ale specjalnie głośno się tym nie chwalił. Dopiero wraz z odejściem jedynego słusznego systemu, nieśmiało zaczęły pojawiać się zaczątki czegoś, co właściwie trudne jest do zdefiniowania, ale z pewnością nie można by nazwać rewolucją motocyklową. Bo przecież nie chodzi tu o same importerstwa, serwisy, salony sprzedaży, czyli ogólnie mówiąc infrastrukturę całego motocyklowego biznesu. Powinniśmy raczej nazwać to zmianą spojrzenia na samo zjawisko, jakim jest motocykl. Wtedy właśnie przestał on być siermiężnym pojazdem dla ubogich, a zaczął być postrzegany przez coraz szersze kręgi, jako sposób na spędzenie wolnego czasu czy nawet styl bycia. A stało się to, przypominam, nie dawniej niż 20 la temu. Więc jako towarzystwo raczkujące dopiero grupowo w motocyklowym świecie zachowujemy się mniej więcej jak małe dzieci wpuszczone do składu z zabawkami. W dodatku składu zapchanego najbardziej nowoczesnymi i ekscytującymi zabawkami. Więc korzystamy z tej frajdy, ile wlezie, nadrabiamy najszybciej, jak się da te kilkudziesięcioletnie zaległości i leczymy kompleksy nabyte w ponurych czasach obozu socjalistycznego. Wydaje mi się, że właśnie z powodu tych narastających od kilku pokoleń motofrustracji, większość z polskich motocyklistów decyduje się na zakup maszyn jak największych, jak najsilniejszych i jak najokazalszych. Jeżeli motocykl sportowy, to co najmniej 100 KM, a jeżeli cruiser to minimum 1500 ccm. Mniejsze maszyny są po prostu dla dzieci! A ja tak jeżdżąc dzień w dzień po mieście różnymi maszynami odkrywam, że małe też jest piękne! Ale takie małe, inne niż w rozumieniu przeciętnego motocyklisty. Bo w Polsce przyjęło się, że maszyna pojemności 500 cm to właśnie jest „mało”, a ja myślę raczej o pojemnościach wręcz mikroskopijnych, czyli 200 – 250 ccm. Przy czym zaznaczam od razu – dwusuwowe wyczynowe „ćwiartki” KTMa, Suzuki i Kawasaki nie łapią się do tej kategorii. Mało tego, przesiadając się kilka razy dziennie z dużych motocykli na małe, coraz częściej mam wrażenie, że jednak wolę „na malucha”! Po 20 km w mieście solidny „tysiączek” emituje proporcjonalnie dużą ilość gorąca, co w letnie dni bywa niekiedy zwykłym koszmarem. Duża masa, mała poręczność, owszem – przyspieszenia i dynamika – bez porównania lepsze. Jednak często zastanawiam się, a gdzie właściwie w mieście mogę wykorzystać tę dynamikę i osiągi? W zasadzie nigdzie. No, chyba że chciałbym nocą, gdy ruch jest zdecydowanie mniejszy, podenerwować okolicznych mieszkańców, ale niestety tego typu zabawy nie leżą w mojej naturze. W dodatku pojawia się jeszcze jeden aspekt. Za dobrymi osiągami idzie proporcjonalnie dobre zużycie paliwa. Wspomniane wcześniej 100 kucyków musi skądś czerpać pożywienie. I przy konkretnym odkręceniu przepustnicy, rzadko kiedy zużycie spada poniżej 8 litów na setkę. To też się liczy, przy dzisiejszych cenach paliw. A taką miejską „ćwiartką” jak choćby Honda VTR śmigam sobie po zatłoczonych bez wysiłku i napinania, niemal równie szybko jak każdym większym motocyklem, mniej się meczę, mniej denerwuje, a i pieniądz w kieszeni zostaje konkretny. Pewnie, że takim pierdopędem, w dłuższą trasę raczej bym się nie wybrał, ale przecież po mieście jeżdżę codziennie, a w trasę nieco rzadziej. Jest tylko jeden problem z tą pojemnością. Według obowiązujących (jeszcze) w Polsce kanonów, trochę nie wypada jeździć 250. To jakieś takie niemęskie i niemotocyklowe. Ja, na szczęście doszedłem już do wniosku, że nie muszę na co dzień emanować swoim motocyklizmem i kręcąc się po mieście tu i tam wolę „maluchy”. Pewnie, że nie podjadę nim wieczorem pod motocyklowy pub, ani nie będę lansował się w modnych miejscach, bo tam naraziłbym się na złośliwości, a i zapewne pogardliwe spojrzenia dziewcząt, ale tak incognito, z ciemną szybą w integralnym kasku? Czemu nie! Mam więc cichą nadzieję, że tak, jak nasi motocykliści po pojawieniu się Suzuki SV w końcu po kilku latach przekonali się do silników w układzie V, przekonają się także do małych pojemności. I wierzę w to głęboko, bo cały świat już zwraca się właśnie w tym kierunku, więc i my pewnie z czasem trochę zmądrzejemy i będziemy jeździć nie tylko na tych największych i najszybszych maszynach, ale zaczniemy rozglądać się za tymi praktycznymi, nie wstydząc się ich gabarytów i pojemności.

KOMENTARZE