W tym roku zima przyszła wyjątkowo późno, mocno dezorganizując procesy życiowe roślin oraz polskich motocyklistów. Nieczęsto bowiem zdarza się w przyrodzie, aby rzepak kiełkował już w styczniu i w tym samym czasie stada jednośladów uganiały się po kraju.

O ile jednak przedwczesne zazielenienie się roślin, które jeszcze niedawno miały stanowić podstawę uniezależnienia nas od dostaw paliw z Rosji (udał mi się dowcip?), prawdopodobnie zaowocuje jedynie ich wymarznięciem, o tyle z motocyklistami sprawa ma się zgoła inaczej. Trwające kilkanaście dni anomalie pogodowe spowodowały bardzo wyraźny zamęt i dezorientację w głowach jednośladowej braci objawiające się niemal szturmem na komisy i salony motocyklowe. Jak pisałem w poprzednim felietonie, życie jednośladowe wcale zimą nie zamiera, tylko przybiera nieco inne formy, trzymając się terminologii biologicznej – wegetatywne. Rozpoczyna się więc w styczniu i lutym skanowanie składów maszyn nowych i używanych w celu wypatrzenia tej jedynej, niepowtarzalnej okazji. Ja na szczęście ten etap mam za sobą, bowiem choroba dopadła mnie już w listopadzie i zaowocowała przepiękną leciwą Africą Twin.

Jednak nie analiza zimowego rynku motocyklowego ma być tym razem tematem dywagacji, ale zagadnienia z pogranicza socjologii i psychologii. Oczywiście to tylko taka przenośnia, bowiem moja znajomość obu tych dziedzin jest zerowa. Może jednak poniższe rozważania staną się kiedyś pożywką dla zawodowych socjologów. To, że ludzie obu płci kupują motocykle, już ustaliliśmy, jednak warto zastanowić się także, po co je kupują? Odpowiedź wydaje się prosta: żeby na nich jeździć. Jednak właśnie zimową porą, przysłuchując się rozmowie dwóch gości w komisie motocyklowym, uświadomiłem sobie, że sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana. Jeden chłopak wyraźnie początkujący pytał drugiego, jaką maszynę wybrać. A odpowiedź była mniej więcej taka: „Plastik człowieku! Laski lecą na plastik. Najlepiej Hayabusa albo Fire Blade. To je kręci” Czyli jednak nie tylko sama jazda, ale także lansowanie w celu podniesienia własnej atrakcyjności, a co za tym idzie, skuteczniejszego wyrywania panien. Trochę tak jak czerwone Ferrari czy zegarek od Cartiera, oczywiście w proporcjach odpowiadających naszym możliwościom finansowym. Tyle tylko, że motocykliści jakoś niezbyt chętnie do tego się przyznają. Jednak znana środowisku odpowiedź na pytanie: Ile wyciąga twój motocykl? – trzy laski tygodniowo! – dosyć dobrze i lapidarnie obrazuje to zjawisko. Prawdopodobnie podobny mechanizm działa także u kobiet motocyklistek, ale całkowitej pewności nie mam.

Do czego jeszcze może służyć motocykl? W dalszym ciągu do lansowania się tylko w nieco inny sposób. Niewiele rzeczy tak dobrze działa na psychikę faceta po 45. roku życia jak dobrze wypasiony cruiser czy chopper, czarne skóry, pekaesy (takie baczki) i bandana na głowie. Obowiązkowo kilka znaczków zlotowych i dobrze przygotowanych niesamowitych opowieści. Można wtedy otoczeniu (ale przede wszystkim sobie samemu) udowodnić, że jeszcze jest się gościem całkiem do rzeczy i jeżeli tylko zdobędziemy się na odrobinę wysiłku, świat może należeć do nas.

Można też przy użyciu motocykla dyskretnie przypomnieć otoczeniu o swoim statusie majątkowym. Świetnie nadają się do tego limitowane wersje Harleya CVO, rocznicowe modele BMW czy egzotyczne MV Agusty (oczywiście jedynie te z wyższej półki). To nic, że w ciągu roku właściciel wykręca nim nie więcej niż 300 km. Ważne jest, że mamy zamrożone w garażu co najmniej 150 000 zł. Oczywiście tylko w motocyklu, bo zapewne obok stoi kilka kultowych równie nieużywanych autek. To zawsze robi dobre wrażenie, a przy okazji w towarzystwie zyskuje się miano człowieka niebanalnego, a być może nawet lekko ekstrawaganckiego.

Istnieją też zupełnie inne motywy zakupu motocykla. Mniej lansatorskie, a co za tym idzie, znacznie rzadziej występujące w motocyklowym świecie. Można bowiem wejść w posiadanie jednośladowych zwłok, ciężką pracą doprowadzić je do stanu świetności, udowadniając sobie w ten sposób własną wartość jako mechanika, blacharza, laminatora czy lakiernika, przy okazji krojąc sobie maszynę na własny wymiar. W większości przypadków, po zakończeniu prac, maszyna prezentuje się wspaniale, jest niepowtarzalna, ale wiesz: laski na niego nie lecą! No dobra lecą, ale nie wszystkie.

Jednym słowem wydaje się, że powodów zakupu motocykla może bardzo wiele, jednak gdy lepiej się zastanowimy, jest on zawsze ten sam, i tylko jeden. Kupujemy go dla przyjemności. I nieważne, czy radości dostarcza nam nawijanie rocznie dziesiątków tysięcy kilometrów po bezdrożach Azji, wyścigi na torze, lansowanie się pod kolumną Zygmunta w Warszawie, czy samotne głaskanie go z lubością w garażu. W każdym wypadku jest to nasza ukochana zabaweczka, z którą jesteśmy jakoś tam emocjonalnie związani. Oczywiście nie musi (ale może) to dotyczyć kurierów, dostawców pizzy czy policjantów, którzy traktują motocykl jako narzędzie pracy, chociaż wydaje się, że bez emocjonalnego stosunku do jednośladów nie da się dobrze wykonywać tych zawodów. Motocykl bowiem to jedna z tych rzeczy, która w odróżnieniu od samochodu, DVD czy telefonu komórkowego nie jest potrzebna wszystkim, a jedynie tym, którzy w jakiś sposób potrafią czerpać z niego radość. Dlatego będę się upierał, że mimo wielu dzielących nas różnic motocykliści to jedna wielka rodzina. I jak to w rodzinie bywa, kochamy się mniej lub bardziej, ale na zewnątrz staramy się trzymać fason!

KOMENTARZE