Korea Południowa nie daje się pokochać od pierwszego wejrzenia. Gdy w 2016 roku w porcie w Donghae zeszłam na kilka godzin z promu, którym płynęłam z Japonii do Władywostoku, stanęłam i przeżegnałam się. Jezu, ale brzydko. Zabudowania portowe, hale przemysłowe, domy z prefabrykatów, krzywe neony. Wielkie, puste, stare, zużyte. Spatynowana nowoczesność. Miasteczko burdeli, barów karaoke i restauracji serwujących mięso z psa. Welcome to South Korea.

Wróciłam po roku. Wiedziałam, że mając za znajomego Seonga, Koreańczyka spotkanego w rosyjskiej Republice Tuwy, może to być jedyna okazja, by poznać ten kraj lepiej. Zostałam na przeszło dwa miesiące. Seong był akurat wtedy na etapie rozkręcania nowego biznesu – restauracji i hotelu w małej miejscowości przy niewiele znaczącej atrakcji turystycznej w samym środku kraju. Finalnie oczywiście nic z tego nie wyszło, wielka plajta, ale w 2017 roku wszyscy byli pełni entuzjazmu.

Daelim Custom 125, rocznik 2000 – mój lokalny motocykl w Korei Płd. i bohater tego artykułu na tle wschodniego wybrzeża.

Miałam swój pokój w tym hotelu, pomagałam czasami w restauracji przy obsłudze dużych wycieczek seniorów albo zarządzałam ruchem na parkingu. Najwięcej korzyści ze mnie było jednak wtedy, gdy po prostu siedziałam na tarasie przed wejściem, bo nic tak nie przyciąga klienteli, jak zachodni turysta z kawą i książką w knajpie. Seong jest tak w ogóle i przede wszystkim reżyserem teatralnym i na hotelarsko-restauracyjnym biznesie zna się nijak.

Restauracja oferująca świeże kraby i przykład estetyki reklamy outdoorowej w Korei Płd.

Ratowało go tutaj chyba tylko to, że jego sztuka jest z pogranicza improwizacji i performansu, więc miał pole do popisu gdzieś między recepcją a kuchnią. Jednego popołudnia pojechaliśmy do domu Seonga w górach, gdzie była również scena i magazyny teatralne. Tam w stodole stał… stary motocykl. Kupił go niedawno za niewiele. Koreański Daelim Custom 125 ccm, rocznik 2000. Próbujemy uruchomić, działa elegancko, wygląda stylowo. Jest mój, mogę brać i jeździć. No to hop.

Z przodkami, duchami i bogami trzeba żyć dobrze i oddawać należną im cześć. Niech chronią tych na ziemskim padole, niech doglądają pól, by nie doskwierał głód i inne kataklizmy.

Odcięta i pocięta

Powierzchnia Korei odpowiada jednej trzeciej Polski, do tego cała poprzecinana jest szybkimi autostradami, drogami i tunelami. Trasa z Seulu do leżącego po drugiej stronie kraju Busan zajmuje dwie godziny z hakiem. Mieszkańcy stolicy potrafią wsiąść w samochód i jechać do ulubionej knajpy dwieście kilometrów. Kraj, w którym wszystko jest na wyciągnięcie ręki.

Tysiąc statuetek śmiejącego się Buddy w świątyni Daeheungsa.

Dzieląc iloczyn powierzchni Korei i gęstości dróg publicznych, przez czas jaki tu spędziłam można łatwo obliczyć, że mało jest tutaj miejsc, w których by mnie na tym motocyklu nie było. Siedemdziesiąt procent powierzchni kraju to centralnie położone tereny górzyste, a w nich parki narodowe, rezerwaty przyrody i rezerwuary słodkiej wody. Zielono i dziewiczo.

Z tej strony Korea Południowa jest naprawdę warta wycieczki, bo momentami zachwyca. Te pozostałe trzydzieści procent to gęsto zaludnione i uprzemysłowione wybrzeże, które niestety cały czas wygląda jak wspomniane Donghae. Kakofonia architektoniczna, bezład, przypadkowość, przekrzykujące się neony i banery. Ma to wszystko swoje historyczne uzasadnienie, bo Korea podobnie jak Polska, ma nie najszczęśliwsze położenie na politycznej mapie świata: między Chinami, Japonią i Rosją.

Miasto Jeju widziane z punktu widokowego.

I podobnie jak my, przez stulecia obrywała z każdej możliwej strony. Nie miały prawa zachować się tutaj ślady kultur, osiągnięcia cywilizacyjne, perełki architektury. Wszystko zostało zaorane przez przesuwające się linie frontów i rozkradzione przez okupantów. Korea stanęła na nogi dopiero w latach siedemdziesiątych i starała się dogonić świat szybko się uprzemysławiając, stawiając fabryki i zakłady, budując dużo z gotowców. Nam to, mam wrażenie, wyszło jakoś lepiej.Samodzielne poruszanie się po Korei Południowej jest dla zagranicznego turysty o tyle problematyczne, że ze względów bezpieczeństwa narodowego niedostępna jest dla nas aplikacja Google Maps. Ponieważ lokalsom wszystko działa normalnie, toteż nie powstała dla niej żadna alternatywa. Nawet map papierowych nie można dostać na stacjach, bo też kto w XXI wieku z nich korzysta… I tutaj na ratunek przychodzą komisariaty. Korea Południowa jest jednym z bezpieczniejszych miejsc na świecie. Znaczy to tyle, że policjanci nie mają zbyt wiele pracy, podlewają dwa razy dziennie rabatki przed komisariatem.Mają za to czas i służą pomocą. Pierwszy raz zajechałam pod komisariat realnie szukając pomocy, bo jadąc na oparach paliwa potrzebowałam znaleźć na cito stację benzynową. Gdy okazało się, że na policji można wydrukować mapy z internetu, skorzystać z toalety, nalać wody do bidonu, że jest ksero, darmowa kawa, herbata, ciasteczko, mikrofalówka, że można od nich zadzwonić, napompować koło w motorze, zapytać o okoliczne atrakcje i dostać eskortę, to zaczęłam regularnie bywać na komisariatach. Żadne tam informacje turystyczne, tylko jechałam prosto na policję.W Korei Południowej obowiązuje zakaz jazdy motocyklem po autostradach i przez dłuższe tunele. Ma to sens – motocykl ma służyć jeździe rekreacyjnej. Ja wybierałam zwykle drogi lokalne, gminne, takie jak na przykład numer 811, ciągnąca się wzdłuż wybrzeża albo 519 przez góry. Najbardziej jednak urokliwe były tak zwane farm roads czy intervillage roads – wąskie na jeden pas, wyasfaltowane drogi, łączące ze sobą wioski albo farmy i szklarnie z główną drogą.

Sprzedawca mięsa na targowisku w Sejong.

Ciągną się wzdłuż strumyków, skrajem pól, grzbietem wzniesień. Prowadzą od wsi do wsi, czasami do czyjegoś domu albo na mały, rodzinny cmentarz, bo w Korei najbardziej malowniczo położone miejsca należą do zmarłych. Najdroższe działki kupowane są pod groby. Zadowolenie przodków to warunek świętego spokoju. Jeśli chodzi o tunele, to zwykle wyznaczona jest dla jednośladów trasa górą. Dla mojego motocykla 125 ccm był to jednak zbyt duży wysiłek, więc czasami trochę oszukiwałam i się udawało. 

Górzyste obszary centralnej Korei Płd., rezerwuar słodkiej wody Daecheong.

W sumie to nie wiem, czy dzikie biwakowanie jest w Korei legalne. Nikt mnie z widłami nie gonił, patrzyli raczej z niedowierzaniem. Taki wybryk jest mocno poza ich ramami kulturowymi. Koreańczycy cenią swoją prywatność, trzymają dystans, na wszystko mają grzecznościową formułę, są spontaniczni jak rosół w niedzielę. Popatrzą z boku, uśmiechną się.

Targ rybny na wyspie Jeju.

Ich gościnność sprowadza się do nieprzeszkadzania, choć zdarzyło się i tak, że gdy rozbiłam się pod kościołem, gdzieś na wsi, pod drzewami, to zaraz przyjechał pastor, otworzył toaletę dla wiernych i zostawił dwa jabłka. Po pół godzinie wrócił i zaprosił na kolację do siebie do domu. Akurat mieli gości, wszyscy siedzieliśmy przy dużym stole i zwijaliśmy w papier ryżowy spring rollsy. Soju – koreańska, delikatnie słodka wódka ryżowa lała się wartkim strumieniem. Po wspólnych śpiewach i tańcach czekało już na mnie łóżko w pokoju córki.

Koreańskie Sturgis

Kościół albo altanka. To są dobre miejscówki na biwak w Korei, w każdej wsi stoi przynajmniej jedna taka. Daszek, a pod nim ławeczki – miejsce spotkań okolicznych mieszkańców, drzemki kierowcy kombajnu, rozgrywek karcianych rybaków po pracy. W sam raz na hamak albo namiot. Trzeba jednak pamiętać, że nie można biwakować na terenie parku narodowego, mimo że biegnie przez niego droga, są parkingi i zabudowania. I tego bardzo pilnują.

Filety rybne suszone na słońcu. Koreańczycy jedzą najwięcej owoców morza wśród wszystkich mieszkańców globu.

Raz noc już gęstniała, a ja, przepędzana z miejsca w miejsce przez strażników parku, ciągle nie miałam znalezionego ustronnego zakątka pod namiot. Zdecydowałam się podjechać pod schronisko młodzieżowe, by tam dowiedzieć się, gdzie jest najbliższy kemping. Fakt, że od rana mijałam na drogach wielu motocyklistów, ale był to wyjątkowo słoneczny weekendowy dzień, więc jakoś nie wzbudziło to moich podejrzeń. Gdy tylko zjechałam z głównej drogi i na horyzoncie zamigotał gmach schroniska, stanęłam oczom niedowierzając. Parking przed budynkiem pełen był motocykli, a za mną ciągnął sznur kolejnych. Harleye-Davidsony. Piękne. Motory za miliony.Podjeżdżam do jednego z chłopaków-organizatorów. Pytam o recepcję schroniska, bo ja przyjechałam tylko o coś zapytać. Nie mogą uwierzyć, że ja – kobieta, turystka, sama, z Polski, tutaj, na tym motorku 125 ccm, z zapinanymi na rzepy plastikowymi ochraniaczami, w za dużym kasku, z bagażem zawiniętym w worek na śmieci, przytroczonym gumami do motocykla. Mnie się wydaje, że trochę do tej imprezy nie pasuję. Oni są zachwyceni. Mam zostać. Coroczny zlot motocykli Harley-Davidson. Kto by przypuszczał. I ja na nim. Najpierw nieśmiało parkuję z boku, a dokładniej za wielką ciężarówką, by mnie tam nikt nie widział. Idę do recepcji zapytać o najbliższy kemping.

Coroczny zlot motocykli Harley-Davidson.

Pani robi tylko zdziwione oczy, przecież dwadzieścia metrów dalej jest kemping eventowy. Siadam na schodkach i staram się objąć wzrokiem to morze motocykli. Foodtrucki, stragany ze skórami wybitymi ćwiekami, scena, stoliki, grille i motory oraz motocykliści jak wyjęci z filmu. Przerysowani. Kamizelki z naszywkami, skórzane spodnie, bandany, łańcuchy, brody. Podchodzi do mnie ktoś od organizatorów, wręcza mi VIP welcome packa z kompletem kuponów na jedzenie i alkohol, pyta czy może pomóc w rozbiciu namiotu. Zostaję na noc, wieczór spędzam przemiło, zapraszana do jednego, drugiego, trzeciego stolika.

Czym skorupka za młodu nasiąknie… Młody adept jazdy motocyklem na zlocie Harleya-Davidsona.

Opowiadam historie o egzotycznych podróżach. Bo oni tutaj, jak sami mówią, są w tej Korei zamknięci jak na wyspie. Gdzie oni mogą pojechać? Od lądu oddziela ich Korea Północna, wszędzie naokoło morze i ocean. Mogą wsiąść na motocykl i przejechać co najwyżej z jednego końca kraju na drugi i z powrotem, albo robić kółka dookoła. Moje historie niosą się po ludziach, tak że rano idąc do łazienki, wszyscy wszystko już o mnie wiedzą, rozpoznają, pozdrawiają.

Muliste równiny zachodniego wybrzeża. Rzadkie zjawisko geologiczne, związane
z długotrwałym nanoszeniem piasku lub gliny przez prądy pływowe z dna oceanu.

Gdy powoli zaczynam się zbierać do wyjazdu i przytraczać ten nieszczęsny plecak do motorka, schodzą się największe gwiazdy zlotu. Zagadują, przedstawiają się, zostawiają wizytówki. Pytają, czy wszystko mam, czy nie trzeba mi nowych pasów do mocowania bagażu. Nieważne, że nie trzeba – przynoszą i dają w prezencie. Taki jeden szarmancki nawet podarowuje mi swój piękny, szary paszminowy szal. Na chłodne wieczory.

Staż w buddyjskim klasztorze

I jeszcze taka historia, idąc trochę tym kluczem noclegów, kościołów i altanek. Noc zastała mnie niedaleko świątyni/klasztoru buddyjskiego w górach. Podjeżdżam na pusty już parking przed kompleksem, by sprawdzić, czy znajdzie się w pobliżu miejsce na namiot. Jest las, strumyk, infrastruktura parkingowa, idealnie. Ale że do spania jest jeszcze chwila, idę pospacerować między budynkami klasztornymi. W motocyklowych ochraniaczach na rzepy, z przewieszonym przez ramię kaskiem, wśród tych starych świątynnych murów wyglądam trochę jak Lara Croft. I jak w grze komputerowej, za kolejnym rogiem znikąd pojawia się stary mnich ubrany w szary uniform. Pyta o imię, mówię że Maja. Uśmiecha się. Maya… tak na imię miała matka Buddy. Pyta, czy szukam noclegu. Jakby czytał mi w myślach.

Z wizytą u mnichów żyjących w odosobnieniu wokół świątyni Daeheungsa.

Mogę zatrzymać się w klasztorze, pomagać w kuchni i zostać jak długo chcę. Dostaję pokój w części gospodarczej, w skrzydle dla pań, gości. Simon – tak nazywa się spotkany mnich, jest odpowiedzialny za całe zaplecze gastronomiczne klasztoru, podawanie posiłków, wspieranie medytujących mnichów oraz teraz również za mnie. Oprowadza mnie, przedstawia, tłumaczy. Przechodzimy przez jadalnię, Simon pokazuje na stoliki i krzesełka, to moje zadanie – umyć je wszystkie. Idziemy dalej do sali, gdzie odbywają się ceremonie parzenia herbaty. Siadamy i rozmawiamy.

W oblanej morzem z trzech stron Korei Płd. łowienie ryb pozostaje jedną z najpopularniejszych aktywności.

Cały ten herbaciany ceremoniał doskonale wpisuje się koreańską kulturę. To zalewanie, przelewanie, wylewanie, nagrzewanie czarek, studzenie, dolewanie pozwala wypełnić ewentualną niezręczną ciszę w rozmowie, wybrnąć z niewygodnego pytania, grać na czas, odwrócić uwagę, zająć czymś ręce. W zasadzie można siedzieć i w ogóle nie rozmawiać, tylko przyglądać się temu skomplikowanemu procesowi przygotowania filiżanki herbaty.Wstaję codziennie o piątej, o piątej trzydzieści zaczynam czyścić już te stoliki, o szóstej jest śniadanie, jem je z paniami w kuchni. Po raz pierwszy tutaj zostaję upomniana za głośny śmiech i rozmowy. Potem raz jeszcze, za suszenie bielizny na sznurach na zewnątrz z tyłu przy budynku gospodarczym. W tym temacie wybucha prawdziwa „afera majtkowa”. Simon, jako mój opiekun, przybiegł ewidentnie przez kogoś wysłany, śmiejąc się trochę, że wiadomo, to tylko majtki i skarpetki, ale mimo wszystko cały czas jest to klasztor i bieliźnie na sznurach mówimy stanowcze nie.

Artystyczna manufaktura i farbiarnia tkanin.

Bierze mnie do jednej ze świątyń na ceremonię stu ośmiu ukłonów. Przed statuą Buddy stawia na tacy świeże owoce, kładzie na podłodze dwie poduszki i pokazuje mi jak poprawnie oddać pokłon. Z pozycji stojącej upadamy na kolana na poduszkę, bijemy głęboki pokłon, by głową dotknąć podłogi, potem siad na kolanach i z powrotem do pozycji stojącej. I tak sto osiem razy. Przy osiemdziesiątym czwartym mam już mroczki przed oczami, ale wytrzymuję do końca. Dziękuję, zdałaś ten egzamin – wyjaśnia na sam koniec Simon – jesteś prawdziwą wojowniczką. Może i jestem, ale przez kolejne dwa dni przez zakwasy mam problem z chodzeniem. Jeździmy z Simonem do supermarketu po zakupy, wozimy jedzenie mnichom do pustelni w górach, pomagam w kuchni i jak referen wracają te zielone krzesełka, które szoruję w każdej wolnej chwili.

Zestaw lunchowy w przydrożnej restauracji w Busan.

Przed wyjazdem najpierw woła mnie do siebie Simon. Naprawdę się zżyliśmy. Ciężko przychodzi nam to pożegnanie. Wręcza mi list, na kopercie napisane jest „Dziękuję za Twój trud pracy, jestem tutaj również dla Ciebie i tego jak żyjesz”. Łzy płyną mi strumieniem, list przeczytam później. Mówią, że przeor klasztoru jeszcze chce się ze mną widzieć. Już samo spotkanie jest wyróżnieniem. Widzenie krótkie, ale mocne w słowach – świat czytasz, jeżdżąc tak po nim, żyjesz właściwie, jedź.Wychodzi na moment z pokoju i wraca ze swoją malą (rodzaj sznura modlitewnego, red.) z nasion bodhi, którą mi ofiarowuje. Zebrani mnisi mruczą z aprobatą. To wielki zaszczyt. Wokół motocykla zebrali się wszyscy. Mówią, że dojadę szczęśliwie, dzisiaj każdy będzie wspominać mnie w modlitwie. Przychodzą nawet panie z kuchni. Widzę ich wszystkich w lusterku wstecznym, machających. Tak ich zapamiętam.

Mnich medytujący przy buddyjskim klasztorze i świątyni Daeheungsa.

Kilkadziesiąt kilometrów dalej, gdy tylko jakoś dochodzę do siebie, zatrzymuję się, by zebrać myśli. Siadam, chcę przeczytać w spokoju list od Simona. Otwieram kopertę, a tam… sto tysięcy wonów (90 USD) i dwa słowa – „na paliwo”.

KOMENTARZE