Fani zabytkowych i klasycznych motocykli długo czekali na to wydarzenie. Z powodu pandemii działalność największej europejskiej giełdy motocyklowej – Veteramy w niemieckim Mannheim – została zawieszona na dwa lata. W tym sezonie impreza triumfalnie powróciła. Pojechałem sprawdzić, czy i jak bardzo się zmieniła.

Można przyjąć, że Veterama pojawiła się na mapie giełd motocyklowych w 1975 roku, jako kameralne spotkanie „krewnych i znajomych” w Kannenberg Halle w Mannheim. Na pomysł jego zorganizowania wpadli dwaj kolekcjonerzy, Winfried A. Seidel i Walter Metz. Przez kilka lat była to naprawdę bardzo lokalna i niewiele znacząca w świecie impreza.

Na szersze wody Veterama, której nazwa jest skrótem od słów „Veteran” i „Markt”, wówczas jeszcze skupiająca również miłośników samochodów, wypłynęła w roku 1980. Wtedy zadebiutowało na niej pismo „Markt für klassische Automobile”, które docierało do szerokich rzesz kolekcjonerów i entuzjastów zabytkowej motoryzacji. Kolejnym kamieniem milowym był rok 1989, w którym opadła żelazna kurtyna, a rynek otworzył się na kierunki wschodnie.

Ciekawy polski akcent – kolekcja rajdowych plakiet Automobilklubu Śląskiego

Po latach impreza stała się jednym z największych europejskich targów dla fanów oldtimerów, youngtimerów i klasycznych pojazdów zabytkowych, jednak już z wyraźnym naciskiem na motocykle. Nazwa Veterama z czasem stała się się marką handlową i giełdy pod tym szyldem odbywają się cyklicznie także w Ludwigshafen oraz na słynnym torze Hockenheimring. 

Aż nogi rozbolą

Statystki mówią, że co roku w drugi weekend października do Mannheim przyjeżdża  ok. 4,5 tysiąca wystawców z całej Europy oraz mniej więcej 70 tysięcy kolekcjonerów i entuzjastów wszystkiego, co ma związek z techniką, benzyną i starociami. Oprócz samych pojazdów, w różnym stanie rozkładu (lub odbudowania), trafimy tu także na militaria, zabawki, ubrania, części i sam nie wiem co jeszcze.

Na giełdzie przeważały maszyny niemieckie z różnych lat

Chcąc odwiedzić wszystkie stoiska na terenie targów musielibyśmy przejść dobrze ponad 25 km. Z pewnością nie da się tego zrobić w jeden dzień. Dlatego też wytrawni bywalcy przybywają tu z własnymi rowerami czy hulajnogami, żeby zdążyć wyszukać przeróżne „okazje życia” przed konkurencją.

Jeżeli będziesz szperał wystarczająco długo, zawsze znajdziesz coś dla siebie. Potrzebne są cierpliwość, spostrzegawczość i kondycja

Przyjeżdżają tu wystawcy z niemal całej Europy, więc da się usłyszeć bardzo różne języki, ale w większości przypadków dogadasz się po angielsku. Chociaż, jeśli zajdzie potrzeba, to również język migowy wsparty zasobem niemieckich słów nabytych podczas oglądania „Czterech pancernych” i „Stawki większej niż życie” wystarczy, żeby się dogadać. Żeby łatwiej poruszać się po terenie Veteramy czy nawet zwyczajnie się nie zgubić, warto zaopatrzyć się przy wejściu w broszurę ze szczegółowym spisem wystawców i planem sektorów i stoisk.  

Maszyny w oryginalnej kondycji często bywają droższe od tych odrestaurowanych

Zwyczajem jest, że w piątek na teren giełdy wpuszczani są tylko „zawodowcy”, czyli wystawcy ze specjalnymi opaskami. Jeżeli więc jesteś zwykłym „zwiedzaczem”, możesz buszować tylko w sobotę i w niedzielę, mając przy tym świadomość, że co bardziej atrakcyjny towar zniknął już ze stoisk. Nie oznacza to jednak, że że nie znajdziesz tu już niczego fajnego. Tak dzieje się tu od lat i chyba nikomu to specjalnie nie przeszkadza. 

Stareńkie NSU właśnie zmieniło właściciela

Wieczorem życie towarzyskie przenosi się na okalające teren wystawienniczy parkingi, które na czas Veteramy zamieniają się w wielkie obozowisko. Parkingi jak to parkingi, pozbawione są campingowej infrastruktury, takiej jak ujęcia wody czy gniazdka prądowe, a toalety ustawiane są tam w ilościach bardzo symbolicznych. Jednak towarzystwo w namiotach, przyczepach i kamperach jakoś radzi sobie z tymi trudnościami i humory przeważnie dopisują. Oczywiście większość miejsc w okolicznych tanich sieciowych hotelach jest już zarezerwowana na na długo przed imprezą.  

Specyficznie

Bywając na tego typu targach w różnych miejscach na świecie da się zauważyć pewnego rodzaju prostą zależność. Na giełdach w Polsce dominują pojazdy polskie, w Czechach – czeskie, w Niemczech – niemieckie, a w USA… sami wiecie. To niby żadne epokowe odkrycie, ale lokalne rynki rządzą się swoimi prawami i warto o tym pamiętać. Nigdzie na świecie Romety i SHL-ki nie są tak drogie jak u nas, Velorexy jak w Czechach, a Zündappy Sahara u Niemców. Po prostu w większości przypadków kolekcjonerzy cechują się sporą dawka patriotyzmu i najwyżej cenią sobie wyroby z własnych krajów.

Policyjny rower wyposażony był nawet w oryginalny rapier

Nie uwierzycie, ile kasy Czech jest skłonny wyłożyć za Jawę 500 OHV, a Polak na WSK Sarenkę… Dlatego też (tak mówi mi moje doświadczenie) maszyn mniej popularnych na świecie warto jest szukać na giełdach poza krajem ich pochodzenia. Oczywiście sytuacja ta nie dotyczy światowych ikon motoryzacji, bo ich ceny są mniej więcej takie same na wszystkich kontynentach, Można powiedzieć, że ich wartość dyktuje, a przynajmniej weryfikuje, właśnie coroczna Veterama w Mannheim. 

Po covidzie

Po dwuletniej pauzie wszyscy byli ciekawi, jak zmieni się Veterama. Dla ludzi mniej obytych było tam jak zawsze – niezliczona ilość stoisk z niepoliczalną ilością towaru i tłumy zwiedzających. Ale gdy spojrzeć bardziej wprawnym okiem, zmiany są jednak widoczne. Wydaje się, że tym razem wystawiono nieco mniej godnych uwagi maszyn w stanie bliskim oryginałowi. Np. kilka lat temu sporo było niewielkich i względnie tanich, mocno starych maszyn francuskich. Tym razem jedynie kilka. Niemieckich motocykli w wojskowych skompletowaniach i malowaniach – jak na lekarstwo.

Veterama w Mannheim to także miejsce spotkań z dawno niewidzianymi znajomymi

Generalnie, a takie jest zdanie stałych bywalców, asortymentu jest jakby mniej, a jego ceny umiarkowane. W teorii wszystko, a przynajmniej znakomita większość towaru ze stoisk wystawiana jest w internecie, ale możliwość osobistego pomacania przed zakupem ciągle jeszcze przyciąga, zwłaszcza starszą część grupy fanatyków zabytkowej motoryzacji. Wygląda więc na to, że ani covid, ani giełdy internetowe specjalnie nie zaszkodziły Veteramie.Bo oprócz samej funkcji handlowania, impreza ta spełnia także rolę wielkiego weterańskiego hubu. Tu finalizują się transakcje dogadane jakiś czas temu, tu następują wcześniej umówione dostawy, i tu można na żywo obejrzeć produkty oferowane przez wytwórców w necie i ocenić ich jakość. Ale przede wszystkim giełda w Mannheim nadal pełni rolę towarzyską, której nie jest w stanie przejąć nawet najlepsza wirtualna rzeczywistość.    

Mannheim a sprawa polska

Na tej giełdzie wyrosła niejedna fortuna. W czasach PRL i późniejszej transformacji, w sposób mniej lub bardziej legalny trafiało tu praktycznie całe stare motoryzacyjne żelastwo z Polski. Od kompletnych, odbudowanych maszyn, poprzez wraki do remontu i części, po nawet gondole od karuzeli udające zabytkowe sidecary. Częstym procederem było tuningowanie ruskich motocykli (M 72) do poziomu BMW R 71 czy EMW R 35 do „Osiołka”, zawsze jakiś niemiecki „łoś” się na to złapał. Przebitka na takich maszynach była w tamtych czasach kosmicznie wysoka.Kto miał kontakty, odrobinę sprytu i żyłki handlowej, a do tego umiał przeszwarcować „substancję motocyklową” przez granicę, wracał z zachodnią walutą, za którą kupował grunty, domy, albo… kolejne tony zardzewiałego żelastwa przeznaczonego do wywózki. Aż dziwne, że w naszym kraju jeszcze cokolwiek zostało. Z jednej strony towarzystwo w Polsce o takich ludziach pogardliwie mówiło „handlarze”, a z drugiej, chyba trochę zazdrościło im zaradności. Oczywiście proceder ten był nielegalny i de facto uszczuplał stan substancji zabytkowej w naszym kraju. Należy jednak zauważyć, że maszyny te trafiały w ręce kolekcjonerów i pasjonatów, którzy umieli się nimi właściwie zająć i zaopiekować.Dzisiaj, wiele lat po wstąpieniu Polski do struktur europejskich, patrzymy na to z zupełnie innej perspektywy. Różnice między zarobkami w Polsce i zachodniej Europie nie są już tak dramatycznie różne, ceny też się powoli wyrównują i odnoszę wrażenie, że obecnie więcej zabytkowych motocykli do Polski przyjeżdża, niż ją opuszcza. Przecież takie maszyny jak Sokół, wywożone kiedyś na Veteramę i sprzedawane za relatywnie niewielkie pieniądze (nie jest to jednak marka poszukiwana przez zachodnich kolekcjonerów), w naszym kraju kosztują obecnie znacznie więcej.Jedyne, co obecnie jest w Polsce tańsze, to ludzka praca. Opłaca się więc przywozić motocykle z zachodu, remontować je i oferować na światowym rynku po konkurencyjnych cenach. Giełda w Mannheim jest dla mnie oczywistym dowodem na to, że rzeczywiście dołączyliśmy do Europy.  

 

KOMENTARZE