fbpx

Na planie naszej wyprawy Litwa, Łotwa i Estonia grają tylko rolę dwudniowego tranzytu. A wokół rzepak, olbrzymie żółte pola. GPS wskazuje zwykle 160 km prosto. Kilkadziesiąt kilometrów przed Rygą, z pól wyrastają nadmorskie lasy i szumią aż do Tallina. Przyjemna odmiana. Doskonała Via Baltica (unijny prezent) to błogosławieństwo i przekleństwo tej ziemi. Zmotoryzowani przelatują po perfekcyjnej nawierzchni jak meteory. Każda […]

Na planie naszej wyprawy Litwa, Łotwa i Estonia grają tylko rolę dwudniowego tranzytu. A wokół rzepak, olbrzymie żółte pola. GPS wskazuje zwykle 160 km prosto. Kilkadziesiąt kilometrów przed Rygą, z pól wyrastają nadmorskie lasy i szumią aż do Tallina. Przyjemna odmiana. Doskonała Via Baltica (unijny prezent) to błogosławieństwo i przekleństwo tej ziemi. Zmotoryzowani przelatują po perfekcyjnej nawierzchni jak meteory. Każda boczna droga, po kilku metrach asfaltu, zamienia się w szutrówkę albo piach. Nie zaprasza do skoku w bok. Pejzaże, mijane w pogoni, umykają bez śladu w pamięci. Nocleg w Rydze to najważniejszy punkt całej postradzieckiej trójki. Urocza średniowieczna Starówka. Place wypełnione gwarem, zabawą, muzyką. Swoboda i elegancja europejskiej stolicy. I niezapomniany widok najdłuższego na kontynencie wiszącego mostu.

Sauna fińska

Małe drewniane domki, białe okiennice, niebieskie i czerwone ściany. Jak dla lalek. Przy każdym domku chatka z piecem. Bajkowy, fiński krajobraz wygląda jak narysowany ręką dziecka. Prościutkie drogi, zielona kołdra lasów, otulająca szczelnie jezdnię. Dla zmiany wrażeń przemierzamy Krainę Tysiąca Jezior. Są tak blisko. Często po obu stronach szosy. Chyba wystarczy jeden nieopatrzny ruch kierownicy, a maszyna poszuka ochłody w przydrożnych falach. Magiczne wrażenie: spojrzenie trójki reniferów, która wyszła z leśnej drogi, kilka metrów przed nami. Nadjeżdżający kamper nieźle się natrąbił, zanim nakłonił orszak do zejścia na pobocze. Nie uciekły do lasu, lecz spokojnie powędrowały do następnej bocznej drogi i skręciły dostojnie w stronę drzew. Od razu widać, kto króluje w tej bajce. Idyllę tej łagodnej krainyburzą stada żarłocznych komarów. Widocznie w każdej baśni musi pojawić się czar-ny charakter. Tutaj są ich tysiące.

Słuszny kierunek

Przed wyprawą, zapoznając się z relacjami z innych skandynawskich wypadów, zadziwiło nas, że przewija się w nich jedna lokalizacja – Nordkapp. Po drodze spotkaliśmy sporo rodaków na rowerach, na motocyklach, w kamperach. Wszyscy właśnie zmierzali na norweski przylądek. Z rożnych stron słyszeliśmy zatrważające informacje, że tylko Norwegia się liczy, tylko tam jest naprawdę pięknie. Szwecja jest nudna, wygląda jak Polska i strasznie tam wieje.

Jaki podświadomy magnes ciągnie podróżników na Przylądek Północny? W czasie rozmów z neofitami Nordkappu, odnosiło się nieodparte wrażenie, że jest to jedyne znane im miejsce na Półwyspie Skandynawskim. Na szczęście są jeszcze ci, którzy zmierzają potem na Lofoty, norweskie wyspy. Pod okiem niegasnącego dnia, po dłuższym namyśle, postanowiliśmy nie zmieniać urlopowej trasy. Norwegia z pewnością zasługuje na coś więcej, niż maratoński przelot na cypel i z powrotem. Trzeba jej poświęcić osobną wyprawę, a tymczasem ruszać do Szwecji.

Brzydkie Kaczątko

Tylko jedna potoczna opinia sprawdziła się w stu procentach – w Szwecji mocno wieje. Zwłaszcza na autostradach, gdzie wiatr usiłuje zepchnąć jednoślady z jezdni. Większość globtroterów traktuje tę krainę jako trasę powrotną, do odbębnienia, przewinięcia licznika kilometrów w drodze do domu. A Szwecja, jak kapryśna panna, odsłania swoje uroki tylko tym, którzy zechcą się trochę napracować. Po zjechaniu z autostrady kraj rozkwita. Nie zapomnieliśmy, że wciąż mamy wakacje i poświęciliśmy prawie tydzień na szwedzkie pejzaże.

Efektowną trasę w dolinie rzeki Torne, cudowną górską podróż wzdłuż „Wysokiego Brzegu” w pobliżu Parku Narodowego Skuleskogen i stukilometrowy szlak wzdłuż jeziora Vattern. A także łańcuchy malowniczych, pustych, leśnych winkielków. Góra, dół, prawo, lewo. Kilometry zachwytu. Kilka małych schludnych domków i znowu zakręty.

I jeszcze jeden szwedzki obrazek. Nadmorska mieścina w okolicach Umea. Kilkanaście domków, klubowa plaża, na której spędziliśmy słoneczną, leniwą niedzielę. Nie tykając maszyn i taplając się w morzu. Dla tubylców byliśmy intrygującą atrakcją jako jedyni turyści w okolicy.

Bałtyk jak kameleon

Zmienia skórę co krok. W okolicach miasta Lulea wciela się w szeroko rozlaną rzekę, z brzegami porośniętymi trzciną. Woda ciepła, bez śladu soli na języku. Koło mostu Höga Kusten, morze przeistacza się w pasmo fiordów. Z drogi udaje szereg górskich jezior, połyskujących jak srebra folia między wzgórzami. Tuż obok Helsinek, spokojna woda niewielkich zatoczek przypomina jeziora mazurskie.

Bałtyk, znany nam z szerokich helskich plaż, wolińskich wydm czy słowińskich klifów, odsłania swoje kolejne oblicza i nieustannie zachwyca. Jeśli domalować do tego obrazu skandynawskie rzeki i jeziora, w których mieliśmy zaszczyt codziennie moczyć tyłki, cała kraina jawi się jako wielki park wodny. Jest tego trochę – ruda woda w fińskiej rzece Iijoki, 28 stopni na termometrze zanurzonym przy pomoście szwedzkiego jeziora Vastra Ringsjon oraz krystalicznie czysty, olbrzymi akwen Vattern.

Ludzie w drodze

Mieliśmy szczęście spotkać po drodze sporo życzliwych ludzi. Począwszy od niezwykle serdecznego recepcjonisty na kempingu w Rydze, który w eklektycznym, angielsko-rosyjskim języku zachwalał uroki swego miasta. Z kolei sprzedawca biletów na prom z Tallina do Helsinek najpierw zgodził się, aby nasze trzy motocykle i piątkę ludzi potraktować jako grupę, obliczając dla nas specjalny rabat, a potem cierpliwie rozbijał jeden bilet na trzy osobne płatności. Szwed, któremu zajęliśmy nadbałtycki przyczółek, rozbijając się na jego przystani, zaprosił nas na darmowy nocleg. I zatroszczył się o zapas świeżej wody.

Jak się okazało Skandynawowie porzucili oręż na rzecz uśmiechu. Każdy, kto wie jakie zmory czają się w mroku polarnej nocy, doceni ich serdeczność. To kraina ludzi sytych i spokojnych o swój materialny byt. Można się tam poczuć bezpiecznie. Ludzie to najważniejszy element naszej wyprawy. Wystarczy odrobina angielskiego, wymowne ręce, trochę odwagi i można ruszać w świat, w poszukiwaniu nowych twarzy.

W koło jest wesoło

Nie da się opisać stanu, jaki ogarnia na widok napisu Rzeczpospolita Polska. Euforia, bo udało się objechać Bałtyk. Smutek, bo chciałoby się zawrócić. Na drogę bez dziur i tabunów półnagich wczasowiczów. Nasz kawałek morza tkwi w dybach przemysłu urlopowego. Zachodniopomorskie to kolorowy, niekończący się lunapark. Karuzela budek z goframi i ręcznikami w syreny, pirackich statków i torów do jazdy quadem. I gdzieś, między smażalnią ryb a potworami z gumy jest wąskie przejście na plażę. Costa Polonia. Tuż po zjeździe z promu w Świnoujściu, podszedł do nas rodzimy Easy Rider, ciekaw, skąd wracamy. Na wieść, że niesie nas ze Skandynawii, wyraźnie się ożywił. Chyba wiedzieliśmy co będzie dalej:

– Muszę się pochwalić, że w zeszłym roku zdobyłem Nordkapp – powiedział z dumą nowy znajomy – Byliście na Nordkappie?

– Nie – odparł mój kierowca z uśmiechem – nie byliśmy w Norwegii.

– Aha – Easy Rider był wyraźnie rozczarowany – A pojechaliście na Lofoty?

Tekst i zdjęcia eMMa

KOMENTARZE