Liczy się podróż, a podróż na dwóch kołach jest bliska naszym sercom. Poznajcie Wojtka Sienkiewicza, który postanowił kręcić kołami za pomocą silnika spalinowego.

Wszystko poszło całkiem nie tak, jak powinno to zostać rozegrane, żeby osiągnąć choć pierwiastek profesjonalizmu. Bo przecież – rozważając sprawę czysto teoretycznie – najpierw za pieniądze z pierwszego wózka butelek oddanych do skupu gdzieś na początku lat dziewięćdziesiątych powinna zostać kupiona motorynka w stanie rozkładu, a ja powinienem uczyć się mechaniki, naprawiając ją drutem, tatarakiem i młotkiem. 

Potem za pierwsze pieniądze zarobione przy zbiorach czereśni pod Erfurtem trzeba by było kupić coś w miarę jeżdżącego. Najlepiej, żeby było kolorowe, ryczące i na tyle zużyte, by nie miało już siły iść na koło, dzięki czemu planowanie przyszłości byłoby możliwe, zanim przyjdzie rozum do głowy, żeby w ogóle zrobić uprawnienia. Potem, w czasach studenckich, „powinno się” zaliczyć dziką przygodę za kilkadziesiąt dolarów jadąc do Indii. Przeżyć próby porwania i gwałtu, zatrucie pokarmowe czy też pić na pustyni wodę wykręconą z truchła biednego zwierzęcia zabitego przez przyozdobiony pomponikami, przepełniony pakistański autobus. 

Potem powinienem się zestarzeć, czyli jak w filmie „Noc na Ziemi” Jima Jarmuscha: „mężczyzna w połowie życia wjechał w drogę jednokierunkową”. Z łezką w oku zobaczyć wspomnienie na social mediach, że „14 lat temu to były czasy, a teraz już nie ma czasów”. I jako stateczny mikroprzedsiębiorca wziąć w leasing fajny motocykl i cieszyć się, że dziewczyny ciut starsze od mojego starszego syna oglądają się za mną, kiedy w niedzielny wieczór wracam ze zlotu. I żeby mieć tak dużo doświadczenia, aby nawet moderator z „elektrody” nie był w stanie dać mi bana. 

Zgadza się tylko to, że niedawno wszedłem w „okres statyczny” drugiej połowy życia, a większość tej pierwszej wypełniała jazda jednośladem, lecz bez silnika. Pisałem i wciąż piszę do magazynu „Szosa”, lecz mniej więcej przed rokiem coś się wydarzyło. Choć moja żona temu zaprzecza, to przysięgam, że w czasie rozmowy przy piwie z moim kuzynem i jego małżonką o ich wspólnych wycieczkach motocyklowych, moja żona wypowiedziała słowa: „widzisz, może jakbyś kupił motor, to ja bym z tobą też jeździła”. Serio, tak było. Miałem tylko prawo jazdy kategorii B, więc miesiąc po wypowiedzeniu tej sentencji – to czas potrzebny na doktorat z kupna skutera 125 ccm typu „najlepszy, ale nie tak drogi, jak Forza” – jechałem spod Legionowa do Wrocławia, docierając silnik. W okolicach Łasku pojawiła się myśl, że fajny ten skuter, ale wolałbym tę trasę przejechać na rowerze, bo przynajmniej byłoby mi cieplej. Albo na motocyklu! Tydzień później zapisałem się na kurs, który całkiem niedawno „obroniłem” wynikiem pozytywnym. Trwało to rok, bo w międzyczasie połamałem nogę. Ale! W garażu zaparkował motocykl marki, w której zakochałem się kilka lat temu, robiąc materiał do magazynu „Szosa” na północy Włoch, nad jeziorem Como: Moto Guzzi V7 III Carbon. Andrzej napisał mi, że to „najdoskonalszy motocykl niedoskonały”. To całkiem tak jak ja. I mam nadzieję, że właśnie te niedoskonałości – i moje, i motocykla, sprawią, że z powodu prostych wycieczek, głupich pomysłów, może nawet przełożonych z wcześniejszych realizacji w „Szosie”, pozwolą uzyskać fajny materiał. Już sam fakt, że można porównać – ze zwykłej ciekawości – jeden świat z drugim, wydaje się mi kuszący.

W rowerowym kosmosie był czas wysypu blogów. Ktoś wsiadał na szosę pierwszy raz i doznał olśnienia, lekkie pióro budowało błyskawicznie super zasięgi, a zdjęcia z Alp czy Teneryfy wzbudzały tsunami polubień. Na rowerze ma się strasznie dużo czasu na myślenie. Jadąc ciężkie, długie trasy zrodzone z moich najgłupszych pomysłów, miałem głowę pełną kipiących treści. Mam nawet zapisane, że na pomysł, czym jest ciemna materia, wpadłem na dwa lata przed tym, zanim pewien naukowiec dostał za to Nobla. Na skuterze mniej, lecz na motocyklu cieszy mnie, że mogę odpocząć nawet sam od siebie. Że napór wiatru na ciało nie powoduje wymyślania sobie powodów, że to jest fajne i wcale mnie nie irytuje, że kalorie spalają się na nic. Napór wiatru daje mi poczucie, żebym nie przeginał. Nie umiem niemal nic i dobrze by było, żeby o faktycznej prędkości informowało mnie coś więcej niż tylko wskazówka na zegarze. Ma wiać, dlatego lubię klasyczne motocykle, dlatego nie lubię owiewek. I jeśli wyjazd będzie wymagać noclegu, to ma być prysznic i czysta pościel, a nie namiot. I ma być bezpiecznie.

Na pewno więc chciałbym część z was zarazić Czechami. Do niedawna byłem przekonany, że tak jak zdarzają się osoby transseksualne, tak ja jestem transnarodowy, że jestem Czechem uwięzionym w ciele Polaka. Niestety niedawno pojeździłem troszeczkę – to nie ironia, naprawdę troszeczkę – po Słowenii, i to jest chyba najbardziej dobre miejsce w Europie, w jakim zdarzyło mi się być. Słowenia to najlepsza rzecz w wyjeździe do Chorwacji. Ale wracając do Czech, to jest parę spraw, którym będę chciał się przyjrzeć i przypadkiem większość z nich łączy się z winem lub piwem. Postaram się też odczarować kilka restauracyjnych mitów i, jako absolwent czeskiej uczelni artystycznej, przybliżyć nieco kulturowych i historycznych spraw. A ponieważ lubię wycieczki bliskie i trochę zachowuję się na nich jak Bogusław Wołoszański, to pewnie zacznie się od Henrykowa i pierwszego polskiego zdania, które okazało się zapisane po… czesku. Zabieganym i niemającym wiecznie czasu postaram się pokazać, że przygoda to nie tylko wyprawa do Kazachstanu, ale że można w jeden dzień doświadczyć wielu kultur, krajobrazów i poznać ciekawych, czasem dziwnych ludzi zupełnie niedaleko od domu. W pierwszym roku pandemii zrobiłem z kilkoma osobami z Polski akcję na rowerach, że w najdłuższy dzień w roku jechaliśmy w ten sposób, by możliwie non stop jechać twarzą w stronę Słońca. Efekty zaskoczyły nas wszystkich, a ja z niecierpliwością czekam, jak to będzie na motocyklu. Na pewno będzie całkiem inaczej.

Mikroprzygody to już słowo, które wkomponowało się w internetowe treści na dobre, ja już go troszeczkę nie lubię. Istny wysyp motocykli ADV niemal w każdym zakresie wielkości jest tak duży, że najbliższe, do czego mogę to porównać, to gigantyczna popularność rowerów gravelowych. To dokładnie ten sam mechanizm. Nic więc dziwnego w tym, że chcemy pogodzić wielką sprzedaż, rosnące zainteresowanie, wieczny brak czasu i zew natury. A ponieważ we wszystkim tym jestem początkujący na motocyklu, więc tym z was, którzy też stawiają pierwsze kroki, może dodam nieco kurażu, może zarażę inwencją twórczą w szukaniu tras albo gubieniu się w jakiejś ładnej przestrzeni. I obyście byli świadkami tylko wzlotów, bo upadków na jakiś czas mi wystarczy. 

Tekst i zdjęcia: Wojtek Sienkiewicz

KOMENTARZE