fbpx

Okazuje się, że mieć coś „po bracie” to nie powód do wstydu. Paweł i Marek Szkopkowie są tego najlepszym przykładem. Wyczynową karierę w wyścigach motocyklowych zaczynali tak samo: na tym samym torze, na tym samym motocyklu, z takimi samymi wynikami. Lecz – uwaga – przekazana pasja może z brata zrobić rywala!

1998 rok – młody Paweł startuje w klasie Honda NSR 125. Wygraną zaprzepaszcza wtedy jedynie przedwczesna radość… Na ostatnich metrach wyprzedza go inny zawodnik. Ostatecznie – druga pozycja. Dwa lata później, w roku 2000, w tych samych zawodach po raz pierwszy startuje Marek i też zajmuje drugie miejsce. W tym sezonie stają naprzeciw siebie jako rywale.

wywiad

ŚM: Starszy brat zaraził młodszego pasją do ścigania?  

Marek: Zgadza się. Moja przygoda z wyścigami zaczęła się w 2000 roku na torze w Poznaniu. Wystartowałem wtedy na wspomnianej Hondzie NSR 125, czyli starym motocyklu po bracie. W pierwszym roku moich zmagań w klasie Sportproduction pojawiły się już sukcesy. Startowałem z zawodnikami, którzy mieli znacznie większe doświadczenie, jeździli dwa, trzy lata. Ja jako totalny świeżak na koniec sezonu wywalczyłem trzecie miejsce z najlepszym czasem okrążenia.

Paweł: Jeśli o mnie chodzi, to trochę sprostuję, bo w pierwszym wyścigu wygrałem, dopiero w drugim zająłem to drugie miejsce… Nie wiem, czy to ja bezpośrednio brata zaraziłem. Raczej zaraził się sam, towarzysząc mi we wszystkich wyścigach. Faktem jest, że w 2000 r. przesiadłem się na motocykl klasy Supersport, a moja NSR stałaby bezużyteczna, więc Marek, wykorzystując sytuację i dostępność sprzętu, wystartował w swoim pierwszym wyścigu. 

 Ale na początku była motorynka… Jak wyglądały Wasze motocyklowe początki?  

Paweł: Motorynkę dostałem od rodziców w wieku 6 lat. Natomiast na pierwsze próby jazdy jednośladem zabrał mnie dziadek, który sadzał mnie za kierownicę swojej „Wueski” i jeździliśmy polną drogą. Moi rodzice chyba widzieli, że mi się to podoba i postanowili zrobić mi niespodziankę. Moja pierwsza jazda skończyła się bliskim kontaktem z klatką z królikami, która stała na podwórku. Jjednak upadek nie zraził mnie i próbowałem dalej. Tak mi zostało do dzisiaj. Po każdej przewrotce wstaję i staram się być jeszcze lepszy (śmiech). Moi koledzy mieli Komary, Romety. Zaczęły się pierwsze wyścigi po polnych drogach i lesie, na wale nad Wisłą. To były naprawdę wesołe czasy.
Marek: Motocykle w naszej rodzinie były praktycznie od zawsze. Mama, jeszcze jako panna, jeździła na WSK i MZ. Tata również jako młody chłopak miał swój motocykl. Paweł jest ode mnie starszy o dziesięć lat, więc siłą rzeczy to on przecierał szlaki na jednośladach. Dosiadałem maszyn, których Paweł wcześniej nie wykończył (śmiech). Pierwszym motorowerem, który dojeżdżałem, była motorynka. Miałem wtedy pewnie z osiem lat. Pamiętam, jak zasuwałem leśnymi i polnymi drogami z urwaną linką gazu, zrobioną „na patyk”. To były czasy! Kiedy miałem dziesięć lat, w tajemnicy przed rodzicami kupiłem Ogara, którego trzymałem u kolegi. Jeździłem wszystkim, co miało silnik i koła.
W 1997 roku Paweł zabrał mnie na wyścigi do Poznania. Tam Honda Motopol demonstrowała skutery. Wyścigi nie ciągnęły mnie w ogóle, za to cały dzień stałem w kolejce na placu do testowania skuterów. Jeździłem tyle, ile się dało. Kiedy skończyłem trzynaście lat, w końcu mogłem zrobić kartę motorowerową. Rodzice kupili mi skuter Suzuki Katana R. To była maszyna moich marzeń: tylko 10 sztuk w Polsce, a ja miałem jedną z nich. Oryginalne malowanie Suzuki – biało-niebieskie… Po prostu czad. To był prawdziwy obłęd. W 1998 roku Paweł zaczął startować w zawodach, a ja zawsze byłem z nim na Torze Poznań. Kręciłem się w boksach, pomagałem, czyściłem motocykle i kaski Pawła i Artura Cymermana, jego kolegi z zespołu.

wywiad

ŚM: Ten rok jest wyjątkowo obfity w wydarzenia dla Was obu: startujecie w motocyklowych mistrzostwach Polski, serii Alpe Adria, mistrzostwach świata endurance, obaj rozpoczęliście przygodę z pit bike’ami, którą Marek kontynuuje w pucharze Polski. Jakie są Wasze oczekiwania wobec tego sezonu?

Paweł: Koncentruję się na zdobyciu dwunastego tytułu mistrza Polski. Bardzo ciekawe dla kibiców jest to, że obaj z Markiem walczymy o ten sam tytuł. Po raz pierwszy w historii nie ma szansy, żeby dwa tytuły mistrza Polski trafiły do rodziny Szkopków. Jako starszy i bardziej doświadczony nie boję się tej konfrontacji, chociaż Marek potrafi być naprawdę szybki. Nasza rywalizacja cieszy mnie, bo jest dla mnie dodatkową motywacją, żeby być jeszcze lepszym. Bardzo się cieszę z serii endurance, ponieważ spełniam jedno ze swoich największych marzeń, czyli udział w Suzuka 8h w Japonii już w lipcu tego roku. To jeden z najsłynniejszych wyścigów, największe święto motocyklowe w Japonii. Z kolei pit bike to dla mnie fajna zabawa podczas zimowej przerwy i na pewno świetny trening kontroli uślizgów z małymi prędkościami, więc w miarę bezpieczny. To dobre uzupełnienie treningów podstawowych.

Marek: Ścigam się dziewiętnaście lat, ale tak obłożonego sezonu jeszcze nie miałem. Dzieje się naprawdę sporo. Co weekend mam jakieś zawody, a gdy mam wolne dni, to wykorzystuję je na starty i treningi z moimi podopiecznymi z pit bike’ów.
W tym sezonie debiutuję w klasie superbike. Startuję oczywiście w Wyścigowych Motocyklowych Mistrzostwach Polski, Pucharze Europy Alpe Adria i mistrzostwach świata w wyścigach długodystansowych endurance (EWC). Nie mogę zapomnieć też o Pucharze Polski Pit Bike. Małe motocykle też dają ostro w kość (śmiech). Poprzeczkę postawiłem sobie dość wysoko, ale to jedyny sposób, by wciąż się rozwijać i zbierać kolejne doświadczenia. W Alpe Adria oczywiście chciałbym zająć jak najwyższe miejsce, ale to nie jest mój główny cel. Celem na 2018 rok jest mistrzostwo Polski w klasie SBK w Polsce. W EWC mamy już na koncie pierwsze punkty, a przed nami finałowy wyścig na torze Suzuka. Tam będzie startować wyścigowa „śmietanka” świata, najlepsi z najlepszych, zawodnicy Moto GP i WSBK, a wśród nich my: Marek i Paweł Szkopek oraz Paweł Górka, czyli nasz endurance’owy zespół Wójcik Racing Team. Już mam ciarki na samą myśl o tym wydarzeniu…

wywiad

ŚM: W wyścigach endurance’owych jeździcie w jednym teamie, w superbike’ach stajecie „naprzeciwko siebie”. Czy więzy krwi mają podczas wyścigu znaczenie?

Marek: Na co dzień jesteśmy braćmi, a na torze przede wszystkim jesteśmy zawodowcami. Każdy z nas chce być pierwszy. Mimo wszystko myślę, że jest to raczej zdrowa rywalizacja. Jeśli Paweł potrzebuje jakiejś części do swojego motocykla, to zawsze może na mnie liczyć, mimo tego, że to mój główny rywal. Myślę, że działa to w obie strony. Ta rywalizacja nas nakręca. Dzięki temu jedziemy jeszcze szybciej. Może rywalizujemy o jak najlepsze czasy, ale nigdy nie zapominamy o tym, że łączą nas więzy krwi.

Paweł: Podczas wyścigu nie myślę o tym, z kim i w jakiej serii jadę. Zawsze staram się wykonać jak najlepiej swoją robotę i nie popełnić żadnego błędu.

ŚM: A jak w życiu: też jest w nim element rywalizacji?

Marek: Zawsze ze sobą rywalizowaliśmy. Kiedy byliśmy małolatami, była to rywalizacja na komputerach. Biliśmy rekordy w grach komputerowych. Nieraz zeszło nam do szóstej rano… Potem brałem plecak i trzeba było iść do szkoły.
Paweł: Od zawsze rywalizowaliśmy ze sobą, cokolwiek robiliśmy. Czy to była gra w karty, bierki, na komputerze czy inna forma rywalizacji – zawsze staraliśmy się być lepsi jeden od drugiego.

wywiad

ŚM: Marek, poza ściganiem Twoją misją jest szkolenie młodych adeptów jazdy na pitbike’ach YCF. Poza tym jesteś bardzo aktywny w social mediach: to odskocznia od sportowego ścigania czy nowa ścieżka, którą chcesz podążać?

Marek: Zarówno szkolenia, które prowadzę, jak i moja aktywność w social mediach bardzo się ze sobą łączą. Nasz wyścigowy świat jest trochę hermetyczny. Zauważyłem, że czasem zwykły motocyklista, który jeździ na tym samym track day-u, waha się, czy podejść i o coś zapytać. My bardzo chętnie dzielimy się wiedzą i doświadczeniem. Cieszę się, że takie swoiste otwarcie się na ludzi zapoczątkowało dyskusję. Dostaję dużo pytań: jakie opony wybrać, jakie powinno być w nich ciśnienie, jak poprawić swoją technikę jazdy. Staram się także pokazywać świat wyścigów od kuchni. Dla wielu osób jest to bardzo ciekawe, a ja mam nadzieję, że może uda mi się zarazić ściganiem choć kilka osób. A jeśli nie, to może zachęcę do tego, by wpadli na wyścigi i zobaczyli to na własne oczy. Chcę przyczynić się do promocji motorsportu i wyścigów. A najlepiej, żeby zarażać od najmłodszych lat.
Jako trener nawiązałem współpracę z YCF Polska, dzięki czemu mogę pracować z najmłodszymi zawodnikami w naszym kraju. W zawodach na pit bike’ach startują już dzieciaki od ósmego roku życia. To jest nasza nadzieja, młoda krew, która zajmie kiedyś nasze miejsce. Chcę ich poprowadzić prostą ścieżką do świata wyścigów. Przekazując swoje doświadczenie liczę, że niebawem będę oglądał naszego rodaka w Moto GP czy WSBK. Młodzi mają wielki potencjał i bardzo szybko przyswajają wiedzę. Praca z trenerem jest dodatkowym atutem: nie powielają błędów, odpowiednio się rozwijają, mogą uniknąć sytuacji prowadzących do kontuzji.
Osobiście mocno trzymam kciuki za Daniela Blina, który w zeszłym sezonie jeździł w naszym teamie i wywalczył zwycięstwo w Pucharze Polski i Europy 300 ccm, a wywodzi się właśnie z pit bike’ów. To najlepszy przykład, że dyscyplina ta będzie przynosiła nowych mistrzów. Kiedy ja zaczynałem, nie było nikogo, kto by wsparł karierę młodego zawodnika. Wszystko robiliśmy metodą prób i błędów. Cieszę się, że mam przyjemność wspierać nowe pokolenia w ich drodze do świata wyścigów.

wywiad

ŚM: Czy jest jakieś motto, którym kierujecie się w życiu i w ściganiu?

Paweł: Mam nawet kilka. Moje najbardziej znane, ale jakże prawdziwe to: „never give up”, ale też: „dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą”, „chcieć to móc”. Kiedy nie domaga sprzęt, przypominam sobie słowa mojej psycholog sportowej: „Paweł, chociażby na kulawym koniu, i tak możesz wygrać”.

Marek: Od lat to samo: „ride to live, live to ride”.

ŚM: Będziemy śledzić wasze poczynania. Powodzenia i dziękuję za rozmowę. 

Autorem zdjęć jest Tomasz Parzychowski – Tomazi.pl

KOMENTARZE