Kilka miesięcy temu biadoliłem na łamach na temat ceny paliw w naszym pięknym kraju. Ujrzałem bowiem wtedy po raz pierwszy w okienkach dystrybutora benzyny cyferkę 4 i wielkość ta wydawała mi się mocno szokującą. Dzisiaj, kiedy w mediach słyszę komentarze i sugestie w miarę poważnych osób, że już niebawem ujrzę w tym samym okienku cyferkę […]

Kilka miesięcy temu biadoliłem na łamach na temat ceny paliw w naszym pięknym kraju. Ujrzałem bowiem wtedy po raz pierwszy w okienkach dystrybutora benzyny cyferkę 4 i wielkość ta wydawała mi się mocno szokującą. Dzisiaj, kiedy w mediach słyszę komentarze i sugestie w miarę poważnych osób, że już niebawem ujrzę w tym samym okienku cyferkę 5, ogarnia mnie smutek i tęsknota za tak wzgardzoną czwóreczką. Coś złego dzieje się z naszym rynkiem paliwowym. Rozumiem i jestem w stanie przyjąć do wiadomości informację, że ceny ropy naftowej ciągle idą w górę, natomiast, niestety, nie jestem w stanie pojąć, czemu benzyna w Polsce osiąga cenę taką jak w Niemczech, a przekracza już austriacką. Jest mi niezmiernie miło, że bardzo szybko (podobno) zbliżamy się do europejskich standardów, jednak akurat ten obszar zbliżeniowy wcale mnie nie cieszy, mało tego, nijak nie potrafię znaleźć dla niego uzasadnienia.

Na ceną paliw składa się wiele czynników – to oczywiste. Jednak jakoś nie zauważyłem, aby koszty transportu, magazynowania, a przede wszystkim ludzkiej pracy były w naszym kraju większe od tych z zachodniej części zjednoczonej Europy czy nawet do nich porównywalne. Myślę więc sobie, że i benzyna powinna być w Polsce nieco tańsza. A jeżeli nie jest, oznacza to, że ktoś przycina na nas, użytkownikach pojazdów z silnikami spalinowymi, jakąś większą kasę. Mam nieodparte wrażenie, że tym kimś jest nasze państwo, którego urzędnicy nie bardzo potrafiąc wygenerować dochody w innych obszarach, poszukują pieniędzy bezpośrednio w kieszeniach obywateli. Kilka miesięcy temu zastanawiałem się również, gdzie leży granica wytrzymałości Polaków na cenę litra benzyny, dzisiaj już chyba znam odpowiedź. Leży bardzo, bardzo blisko obecnej. Uświadomiłem to sobie, szwendając się po kraju, nieco dalej od Warszawy i kilku bogatych miast, po prowincjonalnych drogach drugiej albo trzeciej kategorii odśnieżania. Zauważyłem tam wielki wysyp wszelkiego rodzaju Jawek, Rometów i starych Wuesek, niespotykany w naszym kraju już od ładnych kilku lat. Początkowo nie zastanawiałem się nad zjawiskiem, jednak po kilku rozmowach z ujeżdżaczami tych maszyn zorientowałem się, jaka jest prawdziwa przyczyna takiej sytuacji – właśnie cena benzyny! Zdecydowana większość bowiem spośród moich rozmówców to nie byli motocykliści, którzy dosiadają swych stalowych rumaków z czystej pasji. Byli to ludzie, których sytuacja materialna zmusiła do przeproszenia się z porzuconymi w komórkach i piwnicach jednośladami. Tak jak kilkanaście lat temu mały Fiatek wyparł niemal całkowicie z naszych dróg wytwory rodzimych motocyklowych fabryk, tak teraz gwałtownie rosnące ceny paliw przywracają je do łask. A jest gdzie szukać, bo przecież w latach 70. stanowiliśmy rzeczywiście światową potęgę w dziedzinie produkcji jednośladów. Nie ma bowiem w przyrodzie pojazdu, który paliłby mniej niż dobrze wyregulowany Romet czy Jawka Mustang. To nic, że jest brzydki, jeździ niezbyt szybko i niekiedy odmawia posłuszeństwa, ale kosztuje nie więcej niż kilkaset złotych. Argumentu 3 litrów spalanych na 100 kilometrów nie da się łatwo obalić. Zwłaszcza że nie trzeba wykonywać w nim corocznych badań technicznych, a podstawowa stawka ubezpieczeniowa jest symboliczna. Oczywiście w niedzielę pokazać się z takim pojazdem w kościele to trochę obciach, ale do codziennych wypraw do pracy, szkoły czy GS-u po zakupy nadaje się w sam raz.

Jak na razie mamy do czynienia jedynie z pierwszymi objawami choroby cen paliwa, ale wydaje mi się, że diagnoza jest jak najbardziej prawidłowa i infekcją od regionów prowincjonalnych szybko zarażą się również zespoły wielkomiejskie. Tylko w tym wypadku nie wszyscy osobnicy zniesmaczeni cenami paliw przerzucą się na ekonomiczne motorowerki. W miastach bowiem znacznie łatwiej jest przemieszczać się za pomocą tzw. komunikacji zbiorowej. Oczywiście wraz ze wzrostem cen benzyny drożeją także bilety, jednak koszty rozłożone na większą ilość osób są znacznie łatwiejsze do przełknięcia. Tak czy owak wygląda na to, że niebezpiecznie zbliżyliśmy się do momentu, gdy sporej części naszego społeczeństwa po prostu nie będzie stać na zabawę w indywidualną motoryzację. Nie orientuję się, jaki procent w ogólnym zużyciu paliw przypada na prywatne pojazdy, ale podejrzewam, że całkiem znaczący. Jeżeli więc statystyczny Kowalski zacznie mocno ograniczać wydatki benzynowe, to logika mówi, że obniżą się również dochody skarbu państwa z tytułu podatków. Zamiast więc oczekiwanego wzrostu (a przynajmniej utrzymania obecnego poziomu) dochodów możemy się spodziewać raczej jego spadku. Podobną sytuację ćwiczyliśmy już z inną, niemniej równie popularną cieczą w naszym kraju, jaką jest alkohol. Kiedy urzędnicy państwowi w kosmos wywindowali podatki od flaszki, gwałtownie wzrósł wzrósł prywatny import popularnie zwany przemytem i ze spodziewanych zysków skarbu państwa, delikatnie mówiąc, zostały nici. Jednak ktoś mądry na górze zdecydował o obniżce akcyzy i na skutki nie trzeba było długo czekać – krajowe gorzelnie złapały drugi oddech. Podobnie sytuacja ma się z rynkiem paliw. Kto nie wierzy, niech przejedzie się na Ścianę Wschodnią. Tam niemal w co drugim gospodarstwie bez łaski można już kupić z wanny, może gorszej jakości, ale znacząco tańsze paliwa. Oczywiście prywatni „importerzy” nie są wstanie konkurować nawet w znikomym procencie z Rafinerią Gdańską czy ORLENem, ale są to objawy symptomatyczne.

Mam wrażenie, że jedynym skutkiem utrzymywania tak wysokich obłożeń podatkowych na paliwa będzie wzrost liczby krążących po drogach zabytków motoryzacji w rodzaju wspomnianych wcześniej Jawek, Komarów i Wuesek. I być może tu właśnie kryje się chytry plan Ministerstwa Finansów. Taki skansen w środku Europy to bardzo atrakcyjne miejsce dla turystów. Aby zobaczyć muzealne obiekty na kołach, nie trzeba będzie już jeździć na Kubę czy do Mongolii. Wystarczy udać się do Polski – regionu leżącego wewnątrz UE (niepotrzebne więc są wizy) – aby podziwiać widoki jak ze starej fotografii – XIX-wieczne, klasyczne drogi, motocykle z lat 60. XX wieku i chłopa orzącego pole koniem (nie potrzebuje benzyny) zaprzężonym do pługa. Za takie atrakcje niemiecki czy francuski turysta skłonny będzie wiele zapłacić i jakoś podreperuje się budżet państwa. Podobno na turystyce najlepiej się teraz zarabia!

KOMENTARZE